15.05.2022

autorska.pl

ŻYCIE W UKRYCIU – odsłona 110, Grzegorz Kalinowski, Jan Kaja

Grzegorz Kalinowski – proza

MYŚLIWY

(…) Idą przez mroczny las. Idą powoli i milczą, bo nie mają sobie nic do powiedzenia. Idą powoli leśnymi dróżkami. Idą i idą. Omijają zagajniki, gęstwy paproci. W końcu zatrzymują się, a wtedy Myśliwy nakazuje chłopcu, któremu zawiesza na szyi myśliwską lornetkę, by stał i trwał, tu właśnie, pod rozłożystym dębem na polanie, i nakazuje chłopcu, by przynajmniej kiedy on zapuści się w głąb chaszczy, czy na bagna, miał z nim wzrokowy kontakt i nakazuje mu, by czekał na niego w umówionym miejscu, czyli właśnie tutaj, gdzie za chwilę go opuści, dopóki nie wróci z upolowanym zwierzem. Ale to płonne nadzieje. Kiedy, samotny, nie stoi tylko siedzi na mchu pod rozłożystym dębem, a Myśliwy skrada się, niemal bezszelestnie, i tropi zwierza, gdzieś tam daleko, chłopiec boi się i drży jak osika. Chciałby krzyczeć, ale lęka się, że a nuż zwabi jakieś zwierzę, które może go pożre. Jak nie ten zwierz, to inny. Nie wiadomo jak zachowa się leśna zwierzyna, kiedy usłyszy jego krzyk. Przecież to dzicz. Nieprzewidywalna. I jej bełkot. Chciałby śpiewać ukochany psalm, by choć na krótko ustanowić swój chłopięcy ład w tym, co dokoła, w bełkotliwym chaosie, ale nie śpiewa, pochyla się i zaledwie szepcze. Ani wiedzą, ani rozumieją, w ciemności chodzą, zachwiały się wszystkie podwaliny ziemi. A czyni to, szepcze, bo nie chce słyszeć swego walącego serca, bo chce zagłuszyć ten łomot w swoich piersiach, w swej głowie, w sobie, ale także wie doskonale, że jego śpiew mógłby spłoszyć zwierza albo go przywołać. Śpiew byłby tym samym co krzyk. I widzi z narastającym z sekundy na sekundę przerażeniem, jak w oddali Myśliwy znika, a znika gdzieś tam daleko, w brzozowym gaju. Chłopiec wypatruje go przez lornetkę i lęka się, że on nie wróci, a wtedy zostanie tu sam, sam, na wieki wieków. I myśli sobie, że niebawem wstanie i ruszy przed siebie, bo w końcu jak długo może tu stać, jak nakazał Myśliwy, albo siedzieć i czekać na kogoś, kto i tak nie przyjdzie, a potem, kiedy w końcu podniesie się z tego miejsca i będzie się błąkał, błąkał po ciemnym lesie, nikt, ale to nikt, go nie odnajdzie. Myśli o tym, co się wtedy z nim stanie. Zaginie a później zginie na wieki wieków. Zachwieją się wszystkie podwaliny ziemi. I myśli, że w końcu zgnije, a przedtem leśna zwierzyna przypełznie jak stado hien ku niemu i poobgryza mu ręce i nogi, otworzy brzuch, wyszarpie i wyżre gnijące wnętrzności i w końcu dobierze się do głowy, i otworzy ją i wyżre gnijący mózg. (…)

 

KOMETA

(…) Zamieszkaliśmy w przedwojennej secesyjnej kamienicy, niedaleko rynku, nieopodal kościoła parafialnego, tuż przy rachitycznym parku, i teatru miejskiego, na drugim piętrze, w trzypokojowym mieszkaniu z kuchnią. Na pierwszym mieszkały dwie rodziny. Jedna sześcioosobowa w dwóch pokojach i druga pięcioosobowa w jednym. Kuchnię i toaletę mieli wspólną. Rodzice, co miesiąc, musieli płacić wysoki czynsz, nie licząc opłat za prąd, gaz, wodę i telefon. Jak się jednak okazało, zmiana siedziby miała i dobre strony. Właściwie wszędzie było blisko. Szkoła, kościół przy parku, biblioteka publiczna, aleja dębowych i akacjowych drzew, kino, i centrum handlowe miasta, czyli rynek, dwie księgarnie a nawet dworzec kolejowy i autobusowy, wszystko w pobliżu. Jedynie cmentarz na peryferiach miasteczka był sporo oddalony od naszej kamienicy, o  jakieś pięć kilometrów.

Mieliśmy zapleśniałą piwnicę, do której co roku, najczęściej wczesną jesienią, furman przywoził węgiel i drewno na podpałkę, a chłop z pobliskiej wsi trzy worki kartofli, to były zapasy na srogą zimę, jakiej spodziewaliśmy się w tym roku. Do piwnicy schodziło się po drewnianych, nieszorowanych od dziesiątków lat schodkach ze świeczką w ręku, zanim rozbłysło tu światło, przytrzymując się chropawej drewnianej poręczy. Zejście w jej głąb było pogrążaniem się w mroku rozświetlonym słabym i drżącym płomieniem świecy. Wstępowało się w świat piwnicznego smrodu, chłodu i ciemności. Wszystko tu było czarne jak węgiel, po który schodziłem przynajmniej dwa razy w tygodniu i w dwóch kubłach zanosiłem na drugie piętro, ustawiałem je w przedpokoju, tuż przy kuchennych drzwiach. Oprócz tego moim obowiązkiem było rąbanie siekierą na pieńku desek i podkładów kolejowych na podpałkę. Już rano, przed wyjściem z domu, trzeba było codziennie rozpalić ogień w trzech kaflowych piecach w wysokich pokojach. W piwnicy panowała wilgoć, ściany były zmurszałe, zapleśniałe i powleczone tu i ówdzie pajęczyną. Tynk piwniczny sypał się z nich nieustannie. Gniły kartofle. Miały tu swoje królestwo szczury i wszelkie robactwo.

Na trzecim piętrze kamienicy mieścił się strych, na którym latem panowała nieznośna duchota, ale to i tak było nasze ulubione miejsce, gdzie można było w tajemnicy przed dorosłymi robić różne dziwne, jak się nam, dzieciom, chłopcom i dziewczynkom z sąsiednich kamienic i z naszej wydawało, zakazane, czyli brzydkie rzeczy, z których należało się później spowiadać. Na strychu pachniało rozgrzaną od słońca smołą, którą świeżo pokryta była papa na płaskim dachu. Lubiłem ten zapach. Gdzieniegdzie sople smoły zwisały z gzymsu. Pod okapem dachu jaskółki uwiły z drobinek błota i gliny gniazda, w których samica wysiadywała jaja. Przez niewielkie, niemyte od lat okna zasnute pajęczyną, wpadało gorące powietrze lata. Ukradkiem wymykaliśmy się z nieco mniej dusznych wysokich pokojów, w których okna otwarte były na oścież, ale to i tak nic nie pomagało, i po stromych dębowych schodach odmalowanych  farbą koloru mahoniowego, pędziliśmy na strych. I tam w pośpiechu, podglądając się wzajemnie, zdejmowaliśmy z siebie a potem porzucaliśmy na podłodze, bluzki, koszulki, sukienki, krótkie spodnie, majtki, sandały, nie dlatego, że było nam gorąco i duszno jak w wysokich pokojach, choć tak było, ale z zupełnie innych nieznanych jeszcze, ale przeczuwanych, powodów, wobec których byliśmy, jako te pacholęta, bezradni. Staliśmy, jedno obok drugiego, nadzy i niby zawstydzeni, spuszczaliśmy oczy, ale w rzeczywistości zerkaliśmy ukradkiem i bezczelnie na siebie. Pomiędzy suszącymi się na linkach, przeciągniętych tuż pod sufitem, prześcieradłami, powłokami na pościele i poduszki, bielizną, koszulami, bluzkami, kolorowymi swetrami z owczej wełny, skarpetami, skrywaliśmy nagie ciała przed światem, ale nie przed sobą, paradowaliśmy jak na pokazie mody, dotykając się nieśmiało, drżąc, z czającym się i narastającym gdzieś w głębi lękiem i fascynacją sobą nawzajem, swymi ciałami, nagością bezwstydną, nie wiedząc, co to wszystko znaczy, co uczynić z tym niepojętym czymś, które w nas się rodziło i narastało, przejmując powoli z dnia na dzień, a szczególnie nocą, w swe władanie. Nagie stopy na drewnianej nie pomalowanej, szorstkiej podłodze, dłonie nieco spocone, długie dziewczęce włosy, czarne i jasne, ich zapach, wilgotne wargi dotykające wilgotnych warg. A z ulicy dobiegał dźwięk sunącego po szynach tramwaju, stukot kopyt końskich po bruku, warkot samochodów, motocykli, rżenie koni, gwar rozmów, okrzyki, przekleństwa, nawoływania, słowem jazgot. Tu było jednak ciszej. Jedynie głosy ściszone, szepty, jakaś ty piękna przyjaciółko moja. Na strych przynosiłem talię kart do gry, które z tyłu miały ozdobne i misterne motywy tworzące symetryczne, jak płatki śniegu, wzory a z przodu zamiast klasycznych figur i numerów, nagie modelki. Oglądaliśmy kolorowe reprodukcje obrazów wielkich malarzy, na przykład z postaciami kobiet o pustych oczach, długich włosach, również nagich lub nieznacznie okrytych chustami na tle kolumnad, ruin, ogrodów, lasów, opustoszałych ulic, dworców kolejowych, ulicznych zaułków. Wertowaliśmy albumy z wypiekami na twarzy. Jakże niewinne i śmieszne wydawały się znaczki w klaserach, które ktoś nierozważnie, ku uciesze nas wszystkich, przyniósł ze sobą. Powleczony zielonym pokrowcem z brezentu futerał leżący na koślawym stołku, w samym centrum strychu, skrywał skrzypce. A wokół walały się brudne pluszowe misie, hulajnoga bez kół, koń na biegunach z postrzępioną i pourywaną tu i ówdzie grzywą, szafa z zakurzonymi książkami, rozwalające się metalowe łóżka, sprężyny, pudła, sienniki, krzesła, wiadra cynkowe, miski emaliowane, zegary wiszące i stojące, czyli wielkie śmietnisko albo materialne świadectwo bytności tu, na ziemi, pozostawione przez Umarłych. Taka była sceneria niewinnych dziecięcych i wzbronionych igraszek, słodkich i nieprzystojnych. Baliśmy się tylko, i to coraz bardziej, że ktoś to w końcu odkryje. (…)

 

NIEME SKRZYPCE

(…) Nazwy rzeczy bywają zwodnicze. Zwodzą nas myśli, rzeczy, postaci, zdarzenia i słowa. Wszystko nas z-wodzi i u-wodzi tak, jak te nieme skrzypce.  Zwodzi nas język, ten boski dar, nieokiełznany niczym żywioł niszczący, który być może, powinien był zamilknąć, ale nie milknie, odradza się jak hydra. „Nieme” albo „głuche” skrzypce nie są instrumentem, który nie wydaje żadnego dźwięku. Przeciwnie, skrzypaczka lub skrzypek mogą wydobywać z nich dźwięki z tą tylko różnicą, że są one cichsze od dźwięków klasycznych skrzypiec, wyglądają podobnie jak klasyczne. Nie mają pudła rezonansowego i dlatego cicho brzmią. Ich dźwięk nikomu nie przeszkadza, nawet wtedy, gdy ktoś za ścianą ćwiczy noc całą. Nieme skrzypce są płaskie jak deska, na którą naciągnięto struny. Lutnicy wykonują je z drzewa świerkowego, barwią na czarno. Podobno jeśli chirurdzy chcą, by ich palce były sprawniejsze, uczą się grać właśnie na niemych skrzypcach i później, kiedy już jako tako opanują technikę gry, pod osłoną nocy ćwiczą zamknięci w swych gabinetach w czasie dyżurów szpitalnych. Gra na skrzypcach, ale też na innych instrumentach ponoć, jak twierdzą uczeni, rozwija mózg, zwiększa świadomość tego, co ktoś czyni. (…)

Fragmenty opowiadań z tomu nieme skrzypce (2021)

*     *     *

 „I z takich też historii utkana jest ta niezwykle tajemnicza książka. Nie ma w niej ani jednego zdania, które można by uznać za zbędne, a niezwykły, bardzo esencjonalny język sprawia, że czytelnik ani przez moment nie odczuwa znużenia. Prawda, to tylko 60 stron, ale to bardzo intensywna lektura, po której rodzą się ciekawe pytania, choćby o kondycję współczesnego człowieka, a opisy przyrody, choćby tej otaczającej jezioro, są bardzo sugestywne: „Rośliny wypełzające zeń i oplatające, po jakimś czasie, połamane i zmurszałe gałęzie i te, które rosły najbliżej ziemi, miały nienaturalne barwy, jakby ktoś rzucił na nie urok, pomieszał kolory na monstrualnej palecie szalonego pejzażysty i zaczarował całą tę przestrzeń”.

Z recenzji tomu opowiadań pt. ciemne wody (Bartłomiej Siwiec, Talida postanawia umrzeć, „Topos” nr 1/2020)

Jan Kaja – obrazy

Poza horyzont

W latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych Jan Kaja malował obrazy, które z uwagi na ich stylistyczną jednorodność i szczególny poetycki klimat układają się w spójną całość. Te wczesne prace, obrazy jeszcze nastolatka, wydają się szczęśliwie wolne od realiów czasu, w którym powstawały i jeśli stanowią ich kontestację to właśnie jako manifestacja czystej, młodzieńczej wyobraźni, wyobraźni nieskrępowanej doktryną, nakazem, odczuciem politycznej opresji; ich źródłem jest swobodna imaginacja, marzenie, intuicja, nastrój, sen. Postacie statyczne, o uproszczonych, linearnie zarysowanych sylwetkach, o charakterystycznie wydłużonych twarzach, powściągliwej mimice i magnetycznym spojrzeniu dużych oczu, są mieszkańcami onirycznej, baśniowej krainy, zrodzonej w wyobraźni młodego twórcy, a jednocześnie świadectwem malarskiego „oczytania” autora, który prowadzi tu swobodny dialog z tradycją sztuki romantycznej i z dwudziestowiecznym surrealizmem, gra kulturowymi skojarzeniami i odwołaniami, tworząc przy tym cykl pełen duchowej siły i wiary w moc artystycznej kreacji.

Wartością tych wczesnych prac jest też i to, że pozwalają one rozpoznać predylekcje Janka, które z czasem zostaną przetworzone w skrystalizowaną malarską poetykę, a zatem: akcentowanie plastycznej i emocjonalnej wartości koloru, obecność charakterystycznej, przyciszonej, ale niezwykle wymownej ekspresywności, analityczna dociekliwość towarzysząca przedstawianiu detali anatomicznych, przede wszystkim zaś prezentacja człowieka jako istoty integralnej, duchowej i cielesnej, skupiającej w sobie nieograniczony zespół doznań, balansującej pomiędzy doświadczeniem zmysłów i intuicji, rozumu i uczuć i nieustannie wykraczającej poza horyzont ziemskiej egzystencji.  

Piotr Siemaszko

Jan Kaja
Wieczny koncert II
1989
Jan Kaja
Symetria
1985
Jan Kaja
Polne gwiazdy
1985
Jan Kaja
Przeplecięty
1980
Jan Kaja
Rozwiany
1979
Jan Kaja
Zagroda dnia
1975
Jan Kaja
Oddalenie
1976
Jan Kaja
Wieczny koncert
1980
Jan Kaja
Bezmiar
1979
Jan Kaja
Wieczór
1996
Jan Kaja
Koło sklepień
1981
Jan Kaja
W głębi
1991
Jan Kaja
Odcięty
1978
Jan Kaja
Bezwietrzna noc
1980
Jan Kaja
Pasterz snów
1976
Jan Kaja
Poza
1976
Jan Kaja
Nie ma
1975
Jan Kaja
Przedmiot uczuć
1998

Grzegorz Kalinowski

Urodzony w 1955 r. w Inowrocławiu. Autor opowiadań, esejów, recenzji, rozmów z pisarzami, publikował w ogólnopolskich pismach literackich, wydał tomy opowiadań tylko biel (2010), ciemne wody (2018), obie książki zostały uhonorowane literacką bydgoską Nagrodą Łuczniczki, opracował i przygotował do druku „Dziennik…” Kazimierza Hoffmana (2017), w latach 1993 – 1997 współpracownik toruńskiego „Przeglądu Literacko-Artystycznego”, redaktor wydawnictwa „Pomorze” (1994 – 1995), od 1997 do 2012 r. redaktor, a później sekretarz redakcji „Kwartalnika Artystycznego. Kujawy i Pomorze”, współorganizator spotkań z pisarzami – m.in. w cyklu „Mistrzowie literatury w Filharmonii Pomorskiej”. Zasłużony Działacz Kultury (1995), Nagroda Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego (2007), Nagroda Centrum Edukacji Artystycznej (2000, 2013), Nagroda Marszałka Województwa Kujawsko-Pomorskiego (2013).

,

Jan Kaja

Urodzony w 1957 r. w Bydgoszczy, malarz, fotograf, wydawca. Od 1979 r. wspólnie z Jackiem Solińskim prowadzi Galerię Autorską. Na początku lat 80. XX w. realizował projekty konceptualne (plakaty – odezwy. Jest autorem kilkudziesięciu wystaw indywidualnych. Uczestniczył w wielu wystawach zbiorowych. Dokumentacja działalności Galerii Autorskiej i dokonania jej twórców eksponowane były w różnych ośrodkach w kraju: Bydgoszcz, Gdańsk, Sopot, Toruń, Warszawa, Łódź, Kraków, Lublin, zagranicą: Paryż, Rzym, Pradze, Tokio i Edynburgu. Autor cykli malarskich m.in.: „Postacie ezoteryczne”, „Bramy”, „Droga Krzyżowa”, „Droga do Betlejem”. Jego obrazy oparte na relacji między twarzą i dłońmi stanowią swoisty jednoosobowy teatr. Malarz traktuje twórczość jako powrót do stanu spontaniczności, by dzięki niej odkrywać człowieka w całej jego prostocie wyrazu i jednocześnie duchowej głębi. Otrzymał m.in.: Nagroda na Biennale Sztuki Sakralnej w Katowicach (1993), Medal za Twórczy Wkład w Kulturę Chrześcijańską (2002). Medal Prezydenta Miasta za szczególne zasługi dla Bydgoszczy (2004 i 2014), Bydgoską Nagrodę Strzały Łuczniczki za wydanie Książki Roku (2005, 2007, 2009 i 2011) Nagrodę Ryszarda Milczewskiego-Bruno „Gaśnica terenowa” (2007) odznakę honorową „Zasłużony dla Kultury Polskiej” (2015), Nagrodę Artystyczną Prezydenta Miasta Bydgoszczy (2018), MEDAL 100 – LECIA ODZYSKANIA NIEPODLEGŁOSCI (2018) oraz Brązowy Medal „Zasłużony Kulturze Gloria Artis” (2019).