Hanna Strychalska – publicystyka kulturalna
Chwilę przed Narodzeniem
Przyszła śmierć. Przybliżała się powoli, cierpliwie przenikając przez tłumiony ból. Tydzień temu, w środku nocy, zobaczyłam karetkę pogotowia. A dziś już stoję nad grobem. Brnę przez żółtawy i wilgotny piasek, na którym nic nigdy nie rośnie. Zapalam znicz. Powtarzam cicho, za księdzem: Z prochu powstałeś i w proch się obrócisz, ale Pan Cię wskrzesi w dniu ostatecznym.
Dziwna rzecz. Każda śmierć ożywia we mnie wspomnienie wszystkich innych. Każdy odchodzący zabiera ze sobą fragment mojego życia. Raz po raz, cząstka mnie samej ulatuje gdzieś, w przestrzeń. Z wolna, nieuchronnie i bez żadnej mojej zasługi, istniejąc tu, dopełniam się w zupełnie innej rzeczywistości.
Tak, idzie wieczność ... poczekajmy.*
[Chwilę przed Narodzeniem, grudzień 2007]
* fragment wiersza Jolanty Baziak, Milczenie, „Akant” nr 11, listopad 2007
* * *
Jaka obecnie jest różnica między filmem fabularnym a dokumentem, jeśli i w dokumencie widz wyczuwa kreację? Rozważając tę kwestię, przypominałam sobie filmy, które przeszły już do historii polskiego dokumentu, zrealizowane przez Kazimierza Karabasza, Andrzeja Titkowa, Krzysztofa Kieślowskiego i Andrzeja Fidyka, a także filmy fabularne, wskazujące na bliskie i zamierzone pokrewieństwo z dokumentem, autorstwa Marka Piwowskiego, Janusza i Andrzeja Kondratiuków oraz Krzysztofa Kieślowskiego, wywodzącego się z pracowni Karabasza. Wcześniej to raczej dokument, jako obraz życia zarejestrowanego, przenikał w świat fabularnej narracji, zbliżając ten ostatni do rzeczywistości. Ale nie, odwrotnie. Nawet, jeśli posługiwano się kreacją, wydaje się, że nie eksponowano tego zabiegu.
Co jest ważne w filmach dwóch młodych artystów, tworzących w ramach innej konwencji, współczesnej formy, i najnowszej techniki? Ważne jest zdarzenie, bo dzięki niemu poznajemy ludzi. W filmie Marcina Sautera śledzimy przygotowania do wielkiego festynu w małym miasteczku, które było i jest podobne innym, i na tym właśnie polega jego urok. Film Macieja Cuske angażuje nas w emocjonalno-duchowe zmagania, poprzedzające przystąpienie do Pierwszej Komunii Świętej synka reżysera, Stasia.
W pierwszym przypadku, Marcin Sauter, wyraźnie dba o estetykę kadru. Przemawia do widza poprzez światło, kolor, kompozycję, a także przestrzeń w naturze i panoramie miasteczka. Kontrastuje tematycznie, zwolnione w rytmie ujęcia, i w ten sposób ciągle ożywia narrację. Łączy poszczególne wątki i zdarzenia, a z każdą sceną dopełnia charakterystyki swoich bohaterów. Piękno natury, zabytkowy rynek, dobrzy ludzie. Oglądający chętnie ulega tej atmosferze. I pyta sam siebie: Czy to możliwe, aby gdzieś jeszcze tak się żyło i rozmawiało ze sobą? Miasteczko, to osobny świat, ukazany w sposób życzliwy, z odrobiną ciepłej ironii i … w świetle, które nieco rozleniwia, trochę obezwładnia. Ale to nic. Nie ma powodu, aby się spieszyć. Bo niby dokąd i po co? W tym miejscu i tej atmosferze wzrastają marzenia, budzą się wyznania, nawiązują relacje i spełniają, ważne dla tej społeczności, cele.
Zupełnie inaczej ma się rzecz z drugim filmem. Wiemy tylko tyle, ile od czasu do czasu, w danym momencie pokazuje kamera. A ta jedynie obserwuje i równocześnie rejestruje. Jest tak, jakby reżyser, scenarzysta i autor zdjęć, w jednej osobie, Maciej Cuske, mówił: „Uwierzcie, nic więcej nie trzeba”. Widz rozpoznaje wnętrze domu: pokoje, kuchnię, pracownię, korytarz. Także ulicę i kościół. Czyni to, zadowalając się fragmentami oraz charakterystycznymi, dla określonej sytuacji, szczegółami, czasem znaczącym gestem. Bardzo ważne są zbliżenia twarzy i półpostacie głównych bohaterów, często wypełniające cały kadr. Przestrzeń jest zawężona, a oglądający ledwo się w niej mieści. Czuje się trochę, jak intruz, bo wydaje mu się, że widzi i słyszy za dużo. Jest przecież świadkiem najbardziej osobistych wahań i wyborów. Jak należy rozmawiać z własnym dzieckiem o wierze i Bogu? Zgodnie z obecnym stanem ducha, czy posługując się zasadami i dogmatami katechizmu, który właśnie z nim „przerabiamy”, spełniając obowiązki rodzica? Jak utwierdzać, gdy samemu patrzy się z dystansu, a ma się pragnienie uczciwości wobec siebie i najbliższych? W jaki sposób obronić wewnętrzną niezależność człowieka dojrzałego, mającego własne życie i poglądy, wobec wymagań swoich rodziców, czyli innego pokolenia? Jak być sobą w takiej sytuacji, a zarazem ich dzieckiem, które cały czas kocha ich i szanuje?
Przeszłość i teraźniejszość dokumentu, mimo obecnie znacznie szerzej rozumianej obserwacji, łączy dążenie do prawdy o życiu i ludziach. Prawda z życia wzięta, do niego przylegająca, budowana z myślą o prawdopodobieństwie zdarzeń, jest nadal najważniejsza, jak wskazują filmy Sautera i Cuske. Bo nic nie przemawia do widza równie mocno. Żadne zmyślenie, choćby najpiękniejsze.
[Dokument, 2011, fragmenty; tekst o prezentacji filmu Marcina Sautera, współreżyserowanego z Maciejem Cuske, Na północ od Kalabrii (2009) i filmu Macieja Cuske Pamiętaj, abyś dzień święty święcił (2008), który powstał w ramach cyklu Dekalog … po Dekalogu. Wydarzenie miało miejsce 2 kwietnia 2011 roku, w Teatrze Polskim im. Hieronima Konieczki w Bydgoszczy]
* * *
Prezentacja dzieł plastycznych, nieco przewrotnie nazwanych meblami, autorstwa Pawła Grunerta, przeniosła widza w świat natury i fantazji. Temat ekspozycji pt. Meblarium. Wystawa mebli Pawła Grunerta, dotyczył sztuki użytkowej i jej granic, a może raczej ich braku. Krzesła, fotele, stoły, określane też jako rzeźby, powstały z różnorodnych, skontrastowanych ze sobą materiałów i faktur. Klasyczne w formie, najczęściej jednak nowoczesne, opływowe i niewątpliwie oryginalne. Stal, wiklina, plastik, słoma, szkło, drewno i bluszcz, wzajemnie na siebie wpływały, zaskakując zestawieniami. Wystawa przypomniała, że natura, to całe otoczenie człowieka. To, co żywe, jak i to, co stworzone w ciągu rozwoju cywilizacyjnego. Stal, a także plastik, błękitny i wrażliwy na światło, jak niebo i woda, zyskiwały na szlachetności przez połączenie lub sąsiedztwo drewna, słomy i płótna. Skojarzone zostały z tym, co przyjazne, wręcz bliskie człowiekowi, bo ulegające wyraźnym przemianom w obszarze i czasie ludzkiego życia. I tak, mogliśmy, w niewielkiej przestrzeni wyznaczonej przez białe ściany z płótna, siedząc na dużym, sprężynującym fotelu z plastiku, patrzeć na skonstruowane z gałęzi smukłe drzewo, wyrosłe w otwartym centrum aranżacji, przed wyobrażonym przez nas, oknem.
W atmosferę podróży wprowadziła widza ekspozycja prac Dorota Podlaska. Miejsca i ludzie. Różne były te miejsca i spotkani ludzie. Mieszały się kultury Wschodu z Zachodem. Wspólne było poczucie samotności w tłumie, a nawet izolacji. Zmienny rytm środków komunikacji, donośne brzmienie wielojęzycznych zapowiedzi lotniczych, gwar wschodnich bazarów. Malarstwo, rysunek w połączeniu z tekstem, na wzór ksiąg iluminowanych, fotografia oraz obiekty podróżne. Była też instalacja, skonstruowana w sali wystawowej i dzieląca jej przestrzeń na dwie części – jak na dwie mentalności – która wyznaczała zdecydowanie drogę zwiedzania, podróżowania i refleksji. Znana nam rzeczywistość, odtworzona w szczegółach, a równocześnie mająca wymiar uniwersalny. Współczesność w popartowskim ujęciu, bezosobowym, zdystansowanym i zabarwionym komercją. Jednak, niezupełnie pozbawiona uczuć...
Wyjątkową wystawą było Wilno Miłosza. Stare fotografie, pochodzące ze zbiorów Biblioteki Uniwersytetu im. Mikołaja Kopernika w Toruniu, połączono tu z fragmentami wspomnień poety i jego wierszami. Mozaikę, na którą złożył się obraz miasta, zdarzeń z lat młodzieńczych, wizerunki przyjaciół, w tym młodych literatów, dopełniono o rzetelny komentarz historyczny. Wilno ożyło, jako miasto piękne, z długą i ciekawą przeszłością, wielokulturowe i wieloreligijne. Miasto uniwersyteckie, pełne zabytkowych kościołów i tajemniczych zaułków, placów i alei, gdzie spotkaliśmy ludzi jakże innych od nas, współczesnych. Światło i cień. Po prostu – Wilno Miłosza. Prezentacja kameralna, spokojna, tradycyjna w formie, a więc obecnie – unikatowa. Wypełniona treścią. Skrywająca subtelne powiązania pomiędzy obrazem a słowem. Ekspozycja w pewnym sensie dla nielicznych, wytrwałych, skupionych, a po jej obejrzeniu – szczęśliwych.
(…) Wystawą, która przyciągnęła tłumy zwiedzających i potwierdziła jak wielkim zainteresowaniem oraz szacunkiem cieszy się sztuka dawna – ile pozytywnych emocji może wzbudzić – była ta, sygnowana inicjałami A. D. pt. Rewolucje graficzne. Albrecht Dürer i szkoła niemiecka XV i XVI wieku. Ekspozycja była bogatym przeglądem grafiki niemieckiej, z szeroko pojętego okresu przełomu XV i XVI wieku, gdy ciągle żywe treści i formy sztuki średniowiecznej nasycano stopniowo estetyką i humanizmem sztuki włoskiej – synonimem renesansu. Jest to również czas przełomu ideowego, czyli reformacji. Mała Pasja i Wielka Pasja, cykl apokaliptyczny według Świętego Jana, projekt łuku triumfalnego, wykonany na zlecenie cesarza Maksymiliana I, Msza Świętego Grzegorza, Święty Eustachy, personifikacja Wielkiej Fortuny, wizerunki Matki Bożej z dzieciątkiem na tle pejzażu, koronowanej przez anioły. Słynne przedstawienia: Melancholia, Rycerz, śmierć i diabeł oraz Św. Hieronim w pracowni. Te i inne jeszcze grafiki Dürera, oświetlone punktowo, w prostej aranżacji z czerwonych brył oraz czarnych i białych płaszczyzn, jawiły się jako bezcenne dzieła sztuki, na których skupiono uwagę widza. Obok mistrz – Martin Schongauer, z czułością zarysowujący ostrą, giętką, linią kształty postaci w scenach Ukrzyżowania i Zaśnięcia Marii. Wyeksponowano również znakomitych reprezentantów „szkoły naddunajskiej”: Albrechta Altdorfera, Lukasa Cranacha Starszego i Hansa Baldunga Griena.
Prezentacja, poprzez zgromadzenie tak wielu dzieł najwyższej klasy artystycznej – wykonanych w różnych technikach graficznych (drzeworyt, miedzioryt, akwaforta), uzupełnionych jeszcze o rysunki piórkiem i tuszem, które mogły stanowić wstęp do pracy graficznej – otwierała szeroko oczy widza na bogactwo i oryginalność grafiki niemieckiej. Przejmująco zinterpretowana tematyka religijna, moralizatorski wydźwięk przedstawień, ich ukryta i skomplikowana symbolika oraz niewyobrażalna wręcz precyzja techniczna, zamknięta czasem w formacie miniatury. Wszystko to budziło podziw. Dodajmy jeszcze, trudną, nieklasyczną kompozycję, nietypowe ujęcia, wielość szczegółów, a także realizm w charakterystyce postaci i fragmentów autentycznego pejzażu. I niesamowite wrażenie przestrzeni w dalekich perspektywach. Atmosfera ekspozycji, niezwykła: od głębi modlitewnego skupienia, przez niekiedy stłumione, a wielkie emocje, na przeżyciach mistycznych, kończąc.
[Rok w Muzeum, grudzień 2011, fragmenty; tekst charakteryzujący działalność wystawienniczą Muzeum Okręgowego im. Leona Wyczółkowskiego w Bydgoszczy, w 2011 roku]
* * *
(30 maja 2003)
Piękno i gorycz Europy. Cóż to jest? Jeśli coś przetrwało z antycznego piękna idei i formy, to czy jesteśmy tego świadomi i czy to hołubimy? Nie intelektualiści, ale tak zwani, zwyczajni ludzie?
Europa, według Zygmunta Kubiaka, to wszystko, co najbardziej wartościowe. Chęć dążenia do dobra i ciągłe „ulepszanie”. Tradycja dobrego władcy, czyli służącego swojemu narodowi – jak pierwszy cesarz Oktawian August. Przykładem europejskiej goryczy są totalitaryzmy: faszyzm i stalinizm, których profesor sam doświadczył. Kubiak wspomniał dwa momenty z dziejów Polski: kiedy to chłopi z oddaniem walczyli, w czasie wojny polsko-bolszewickiej w 1920 roku, oraz gdy licznie i wiernie pielgrzymowali, w latach pięćdziesiątych, pod częstochowskie wzgórze na wezwanie prymasa, Stefana Wyszyńskiego. W dyskusji pojawił się motyw nieśmiertelnego piękna sztuki greckiej, którym jest Akropol, ocalonego dla potomnych przez Rzymian – twórców dobrze zorganizowanego państwa, wojskowości i prawa. Estetyka sztuki antycznej promieniowała na Bizancjum, a stąd na tereny zamieszkałe przez Słowian.
Profesor Kubiak, wypowiadając się na temat przyszłości Europy, stwierdził, iż wierzy w przetrwanie dorobku kulturalnego i „osobowości narodowej”, szczególnie tej wyrażającej się w języku i dziełach literatury. W przyszłości, obok „światowego” języka angielskiego, obecny będzie włoski, francuski, rosyjski, a także polski. Wykształceni ludzie posługiwać się będą łaciną, a erudyci – greką.
Opowiadając o początkach swojej fascynacji antykiem, Kubiak wrócił do wojennego dzieciństwa i pierwszej lektury Homera, w którym – już jako 10-letni chłopiec – odnalazł „głębię i subtelność uczuć”. To przeżycie zainicjowało „wielkie czytanie” literatury klasycznej i trwające przez całe życie, starania o skompletowanie największych dzieł w oryginalnych wersjach językowych. Wśród ulubionych twórców profesor wymienił, Cycerona i Katullusa. Przywołał też wybitnego, a niedocenionego w swoim czasie, autora przekładu Iliady – Jana Czubka.
Poza dziełami klasycznymi, literatura angielska jest tą ulubioną przez Zygmunta Kubiaka. Przekłady poezji angielskiej należą do najważniejszych w dorobku profesora, jako tłumacza. Stały się one źródłem poznania poszczególnych dzieł i drogi rozwoju języka angielskiego – „od żargonu do Szekspira”. Tak postępowało „zwycięstwo ducha nad materią”.
Końcowym wątkiem rozmowy byli Słowianie i Polska. Mówiąc o środowiskach i postaciach, które przyczyniły się do kształtowania świadomości i zachowania tożsamości narodowej, profesor Kubiak podkreślił znamienną rolę arystokracji polskiej i wywodzących się z jej grona, przyjaciół. Wymienił intelektualistów skupionych wokół Lasek pod Warszawą, „Znaku” i „Tygodnika Powszechnego”. Szczególną uwagę skierował na Stanisława Stommę. Wśród wspomnień z czasów „Tygodnika”, z którym Kubiak współpracował, pojawiła się na chwilę osoba Zbigniewa Herberta, miłośnika antyku i „największego świadka totalitaryzmu”. Kilkakrotnie przywołana została postać papieża Jana Pawła II, który w wypowiedziach profesora zdawał się być natchnionym narzędziem w rękach Boga.
Co jeszcze warto powiedzieć o tym spotkaniu? Przemyślenia dotyczące przeszłości: powstanie cesarstwa, łączenie plemion słowiańskich i zaczątki państwa polskiego, były równie głębokie i odkrywcze, jak wizja przyszłości, budowana na wartościach cywilizacji śródziemnomorskiej. Do niej – o czym nie raz przypominał Kubiak – przynależymy.
Rozważania profesora Zygmunta Kubiaka złożyły się na monumentalny obraz dziejów, pełen przestrzeni i światła. Moim zdaniem – idealizowany, ale godny filozofa, poety i prawdziwego twórcy.
* * *
(17 kwietnia 2004)
Dlaczego wracam do tego spotkania i napisanej wtedy relacji? Sądzę, że w ciągu minionych miesięcy podważone zostało wiele z idei i wartości, uznanych przez profesora Kubiaka za podstawowe i jednoczące Europę.
W związku z różnymi zdarzeniami i ocenami, jakim zostaliśmy poddani, uważam, że nie jesteśmy prawdziwie „chciani” i szanowani w nowej, rozszerzającej się wspólnocie. A myślenie o Polakach, jako o mających, tak zwane, równe szanse, których kultura i światopogląd, doceniony, wzbogaci świadomość Europejczyków z Zachodu, wydaje mi się teraz nieco naiwne.
Z perspektywy, wszystko co przekazał i zaprezentował profesor Zygmunt Kubiak: dobroć, mądrość, szlachetność i wiedza, która odpowiednio spożytkowana, prowadzi do poznania siebie i właściwych relacji międzyludzkich – co Rzymianie określali pojęciem „pietas” – wydaje mi się prawie nierzeczywiste i … szczególnie cenne.
Dzisiaj, 17 kwietnia 2004 roku – prawie miesiąc od śmierci profesora – tym bardziej odczuwam „nieprzystawalność” i piękno emanujące z Jego czcigodnej postaci. Mam nadzieję, że pamięć o Jego osobie, naukowym dorobku i renesansowej wręcz erudycji, stanie się inspiracją dla młodych humanistów i dla wszystkich, którzy w odkrywaniu przeszłości, poszukują prawdy o czasach współczesnych.
W książce Literatura Greków i Rzymian, w rozdziale pod znaczącym tytułem Przemienić w słowa, Zygmunt Kubiak pisze: „Wiedz o tym, że słowo jest materią sztuki tak twardą jak kamień. I pokrewną kamieniowi. Grecja, od dzieciństwa ukochana Grecja, trwa najbardziej w kamieniach i w słowach. Zanim odejdziesz do Innego Świata, masz tu przemienić się w słowa. Takie, które po tobie zostaną wśród ludzi”.
[Dzieje Greków, Rzymian i … Polaków, 2003-2004, fragmenty; tekst inspirowany spotkaniem autorskim profesora Zygmunta Kubiaka, z okazji wydania książki Dzieje Greków i Rzymian. Piękno i gorycz Europy, które odbyło się 30 maja 2003 roku, na dziedzińcu Wojewódzkiej i Miejskiej Biblioteki Publicznej im. dr. Witolda Bełzy w Bydgoszczy]
Maciej Rewakowicz – fotografia
Filozofia góry
Dlaczego i po co chodzi Pan po górach?
Chodzę po górach między innymi dlatego, że góry są wyjątkowo pięknym miejscem na ziemi. Można tam przeżyć próbę doskonalenia się we wspaniałej scenerii, czasami z towarzyszem, którego się wówczas lepiej poznaje. Jeśli jest on odpowiednim towarzyszem drogi górskiej, to jest to bardzo przyjemne. Możemy się też w górach dowiedzieć, kim my sami jesteśmy, co może okazać się zaskakujące.
Czyli, dla poznania siebie, a gdy jest to wyprawa grupowa – dla poznania innych...
Ale przede wszystkim dla piękna. Góry są tak piękne, że można by je nazwać rajem estetycznym, rajem wzniosłości. W górach wszystko nas stymuluje do przeżywania wzniosłości, do odczuwania której nie ma zwykle w życiu codziennym, właściwych okoliczności i warunków. W górach te warunki powstają w sposób naturalny i oczywisty.
Klasyczna kategoria piękna – wzniosłość.
Tak. Poza tym góry mają w sobie coś jeszcze, co uchodzi naszej uwadze tu – na nizinach. Trwają w niezmienności. I właściwie, poza nieustannymi modyfikacjami oświetlenia, w górach nic się nie zmienia.
Od czternastu milionów lat góry fałdowania alpejskiego, czyli Tatry, Alpy i Himalaje, prawie się nie zmieniają. Owszem, są obrywy. W Alpach, w ostatnich latach, zanotowano potężne obrywy, które zlikwidowały niektóre linie pierwszych przejść i… wkrótce pojawiły się nowe drogi na odsłoniętych płytach skalnych. Kształty większości szczytów pozostają jednak takie, jakimi były przed tysiącami lat. Przede wszystkim nie zmienia się to, co bardzo cenimy w górach – ich monumentalność, strzelistość, cisza.
Góry, jako symbol trwałości, niezmienności, a więc constans.
Tak. Są pewną oazą trwałości i trwania. My tutaj, na nizinach, ciągle jesteśmy zajęci jakimś pościgiem, wikłaniem się w zabiegi, które mają pochwycić zmianę. Jest to na pewno związane z kultem zmiany. To nowa religia, która już od dłuższego czasu panuje w Europie. Nie jest to na razie ogłoszone i być może niektórzy tego nie zauważyli, lecz tak jest. Natomiast w górach ta nowa religia nie obowiązuje.
No więc, jest to pewnego rodzaju ucieczka od rzeczywistości, codzienności, szybkiego rytmu życia.
Góry nie są „ucieczką”. Kiedyś może bywały miejscem ucieczki dla przestępców, ale teraz są pewnego rodzaju rajem, do którego może zapukać ktoś, kto jest dobrze przygotowany. Trzeba więc popracować nad sobą i nad swoim przygotowaniem, bo inaczej nie zazna się tych radości, o których się myśli, że nam się należą. Zresztą, nie chodzi się tam dla szczęścia. Nie wspina się, aby szukać w górach szczęścia lub diamentów, ani żadnych takich rzeczy. Jeżeli nawet jesteśmy w górach szczęśliwi, to jest to efekt uboczny. Ale nie po to chodzimy w góry, aby być szczęśliwymi.
À propos przygotowań, organizacji, Pańskich wewnętrznych predyspozycji. Preferuje Pan samotne chodzenie po górach, czy w pewnej określonej grupie osób? Czy w ogóle chodzenie po górach to wysiłek indywidualny, czy jednak połączony z wysiłkiem innych ludzi, liczeniem na nich?
I tak, i tak. I chodzenie samotne, i chodzenie z partnerem, czy z kilkoma przyjaciółmi, ma swoje wielkie walory. Maria von Ebner-Eschenbach kiedyś bardzo ładnie powiedziała, że radości, aby pomnożyć, trzeba dzielić… oczywiście z kimś drugim. I to jest prawda. Jeśli więc mamy odpowiedniego partnera, czy partnerów, to wtedy te radości się mnożą, zwielokrotniają, i ma się uczucie pełni, a także spokoju. Bo to są spokojne radości.
Ja zwykle wybieram się na takie drogi, na które sportowi wspinacze – poszliby niechętnie, bo są to dla nich drogi zbyt łatwe. Z kolei ja, nie zabrałbym na takie łatwe wejście taternickie osoby, która nie jest odpowiednio przygotowana i doświadczona, ponieważ dla niej byłaby to droga za trudna, a dla mnie bardzo męcząca psychicznie. Trzeba by było wówczas, przez znaczną część trasy, prowadzić bardzo staranną asekurację, stale pamiętając, że uniknięcie błędów przez osobę niedoświadczoną, jest wątpliwe. Dlatego czasami wybieram takie drogi tylko dla swoich samotnych spacerów; wtedy się mniej niepokoję. Kiedy idę sam „boję się tylko swoim własnym strachem”. Nie boję się już o tę drugą osobę.
Wspinamy się maksymalnie skupieni, podejmując szybkie, właściwe decyzje...
Trochę jest tak, jak Pani mówi. Chodzenie po górach to ciąg decyzji, szczególnie ta faza, w której używanie rąk i wspinaczka są już niezbędne, ze względu na samą strukturę drogi. To prawda, to jest jeden, długi ciąg decyzji, od których często zależy życie nasze i życie osób, związanych z nami liną.
A jakie łańcuchy górskie Pan poznał w czasie swoich wieloletnich wspinaczek?
Właściwie tylko jeden. Tatry. W tych górach rzeczywiście trochę się orientuję. Byłem na większości najwyższych i najważniejszych szczytów w Tatrach, na wielu z nich samotnie.
Ale dużo Pan również wie o Alpach, prawda?
W Alpach byłem kilkakrotnie, latem i zimą. Nie mogę jednak powiedzieć, żebym znał Alpy. Masyw Mont Blanc, Alpy Graickie, Wysokie Taury – wszędzie były to drogi, które określiłbym jako spacerowe. Raczej miało to charakter eksploracyjny – dla mnie. Jedyna rzecz, która może dać satysfakcję, to fakt, że w Wysokich Taurach to ja poprowadziłem na Grossglocknera.
A Himalaje?
Tam też poprowadziłem (uśmiech).W Himalajach byłem raz. Miałem, co prawda kilka zaproszeń… Ojciec w tym czasie był bardzo ciężko chory. Musiałem zrezygnować z drugiego wyjazdu w Himalaje, w ostatniej chwili. Już spakowany, „siedząc na plecaku”. Nie żałuję tej decyzji. Uważam, że tak należało zrobić. Natomiast w czasie tej jedynej bydgoskiej wyprawy, w 1978 roku, miałem to szczęście, że udało się, wraz z kolegą – Marianem Dziatkowiakiem, wejść na szczyt, który nie był wcześniej zdobyty, ani nazwany. Nazwaliśmy tę górę…
Jak?
Samadhi. To jest najwyższy stan skupienia, koncentracji uwagi, w Jodze Patandżalego. W drugim tomie Filozofii indyjskiej, prof. Sarvepalli Radhakrishnana, wśród sześciu systemów bramińskich, została szczegółowo omówiona j o g a, z samadhi. Książkę tę przeczytałem jeszcze przed wyjazdem do Indii.
A jaka jest wysokość Samadhi?
Trudno powiedzieć dokładnie. My określiliśmy ją na 5700 metrów, na podstawie optycznej oceny wysokości w stosunku do szczytów okolicznych, których wysokość znaliśmy z map. Na szczyt wchodziłem z kolegą bardziej doświadczonym ode mnie. Miał na swoim koncie kilka wejść sportowych w Alpach; nie mniej jednak, ten szczyt i drogę na niego ja wypatrzyłem. Nazwaliśmy go Samadhi – już w chwili wejścia, ze względu na kopulasty, firnowy wierzchołek, który wydawał się być idealnym do kontemplacji.
Gdyby spojrzeć na wspinaczkę z jeszcze innego punktu widzenia. Czy w czasie tego trudu, drogi, zmagamy się bardziej z górą, czy może bardziej z sobą? Z własnym lękiem, ograniczeniami fizycznymi i psychicznymi?
To jest dobre pytanie. To zależy od punktu widzenia tego, który się wspina. Myślę, że dla Kukuczki, Chrobaka, Wróża czy Kurtyki – może to być inny punkt widzenia, niż dla kogoś, kto chodzi po nietrudnych drogach. Nawet jeśli by je nazwać drogami nieco trudnymi (I˚) lub trudnymi (III˚), to i tak pozostaną bardzo łatwymi dla tych wspaniałych wspinaczy.
Myśli Pan tu o sobie?
Tak. Sądzę, że nie ma porównania z tymi, którzy należą do czołówki światowej. Dla nich prawdziwym wyzwaniem byłoby poprowadzenie nowej drogi jakąś ścianą, czy granią, na przykład na szczycie himalajskim siedmio-, czy ośmiotysięcznym. Jest w tym ogromne ryzyko. Szczególnie, jeśli się chce zdobyć szczyt w stylu alpejskim, to znaczy, bez licznych obozów i zabezpieczeń, w dwie lub cztery osoby. Wejście w małym, ale bardzo silnym zespole, wspomaganym jedynie przez tragarzy wysokościowych, którzy donoszą ekwipunek i żywność na lodowiec – przynosi sławę lub niekiedy śmierć.
To są wyprawy heroiczne. Kończą się zwycięstwem jedynie wówczas, gdy dochodzi do połączenia niezwykłych możliwości fizycznych i psychicznych kilku wspinaczy, z doskonałą pogodą i z bardzo dobrze podejmowanymi decyzjami, we właściwym czasie. Gdyby choć jedną decyzję przesunąć nieco w czasie, to już może wystarczyć… i prawie na pewno źle się to skończy. Wszystko musi być nie tylko dobrze przemyślane, precyzyjnie wykonane, ale i dobrze trafione w czasie.
To jest dokładna definicja udanej wyprawy.
(uśmiech) A wracając do Pani pytania. Sądzę, że są tacy turyści, którzy mają poczucie niedostosowania do ciszy, wśród ogromnych ścian, pnących się wysoko i złowrogich, i do tych wszystkich zagrożeń, które dookoła się czają. Niezbyt dobrze też radzą sobie ze swoim zmęczeniem i rozmaitymi słabościami, które mogą się ujawnić. Zwłaszcza, jeśli nie spodziewają się jakiejś wielkiej nagrody lub ogromnej satysfakcji, płynącej z wejścia. Te osoby przede wszystkim zmagają się z sobą.
Natomiast ci, którzy są dobrze przygotowani i są we właściwym miejscu, mają inny punkt widzenia. Wtedy raczej cieszą się nadzwyczaj trudną ścianą. (uśmiech) Nie tyle się zmagają, co cieszą się nią. Nawet jeżeli te ruchy, które wykonują, są na granicy życia i śmierci. Nawet jeżeli są związane z ogromnym wysiłkiem, krańcowym niekiedy. To i tak, cieszą się tą ścianą. I mają już w trakcie wspinaczki tak wielką satysfakcję, że osiągnięcie szczytu nie przewyższa tej radości. Sama droga już ją zapewnia w takim stopniu, że wejście na szczyt wydaje się być formalnością.
Powiedzmy parę zdań o Pana fotografiach. Patrząc na ujęcia ośnieżonych szczytów we mgle, w chmurach, i skaliste stoki, odczuwam pełen zachwytu lęk. I zastanawiam się, ile trzeba mieć w sobie odwagi i wewnętrznej siły, aby podjąć chociażby próbę zdobycia takiego szczytu. Widzę równocześnie to, o czym Pan wspomniał – wielkość, moc i trwałość natury. Jej nieskończoność. A także to, jak natura kontrastuje z naszą ludzką kruchością.
Czy z takim właśnie zamiarem robi Pan zdjęcia, aby te odczucia i kontrasty utrwalić? A może jest to rodzaj dokumentacji? Każda fotografia jest przecież dokładnie opisana: poznajemy nazwę szczytu, jego wysokość i umiejscowienie w paśmie górskim. Czy jest to rodzaj pamiątki po wyprawie? A może wszystko razem?
Tak. Wydaje mi się, że Pani trafnie uchwyciła wszystko po kolei. Rzeczywiście, jest to rodzaj notatnika. Ja zdjęciami notuję… swój zachwyt pięknem. (uśmiech) Jest to niewątpliwie też wyraz zachłanności. Niekiedy chciałbym coś zachować, żeby nie spaliło się w jednej chwili, aby został jakiś ślad tego zachwytu i piękna.
Fotografuję, aby utrwalić „atmosferę świątyni”, bo góry są jak świątynia. Niektóre miejsca w górach są zbudowane jakby tylko po to, aby człowiek natychmiast ukląkł i zaczął się modlić. To naprawdę tak wygląda. Ma się wrażenie obcowania z jakąś doskonałością. I chciałoby się do tego dostroić. Sądzę, że w tym sensie góry są naprawdę wspaniałym miejscem. Człowiek, jeśli chce się dobrze czuć w górach, to musi się doskonalić. Musi się w ten sposób dostrajać do trwania w ciszy i do tego piękna. Dzięki fotografii można to w jakiś sposób zanotować. Zdarza się, że dopiero po powrocie do domu odnajdujemy niektóre szczegóły, które umknęły w chwili, gdy staliśmy na szczycie.
Poza tym chcę się podzielić z innymi tym, co zobaczyłem. Chcę też przetestować, czy to, co ja postrzegam, jako coś naprawdę wspaniałego i doskonałego, inni też tak samo postrzegają. Dlatego zamykam to na zdjęciu. A potem rozmawiam, pytam. Jestem ciekaw bardzo, czy inni też odbierają takie piękno, jakie mnie się objawiło. Ku swojemu zdumieniu spostrzegam, że dużo osób też to dostrzega. (uśmiech) I to może świadczyć o tym, że istnieje coś wspólnego w postrzeganiu piękna. Może nie istnieje jakiś jeden kanon piękna, ale mamy cechy wspólne, które pozwalają się zachwycać podobnym.
Rozmawiała Hanna Strychalska, styczeń 2012
[Tekst autoryzowany]
Hanna Strychalska
Hanna Strychalska urodziła się w Bydgoszczy. Jest historykiem sztuki i eseistką. Zajmuje się głownie plastyką, ale także poezją, teatrem, muzyką, filmem i scenografią. Związana jest przede wszystkim z bydgoskim środowiskiem plastycznym i literackim, ale pisze również o twórcach działających w innych środowiskach artystycznych w Polsce. Szkice krytyczno-artystyczne publikowała w czasopismach literackich, plastycznych i filozoficznych, m. in. w „Toposie”, „Poboczach”, „Wyspie”, „Akancie”, „Kontekstach”, Kwartalniku Rzeźby „Orońsko” i „Filo-sofiji”. Od 2010 roku współpracuje z Galerią Autorską Jana Kaji i Jacka Solińskiego w Bydgoszczy oraz „Bydgoskim Informatorem Kulturalnym”. Nagrodzona medalem „Za twórczy wkład w kulturę chrześcijańską” za 2020 rok.
Maciej Rewakowicz
Maciej L. Rewakowicz ur. w 1946 roku w Krakowie. Jest lekarzem. Ma ponad 20 publikacji naukowych, większość - z chirurgii naczyniowej, wśród nich - rozdział w tomie dla studentów medycyny.
W Tatry chodzi z partnerami i samotnie. Był członkiem Klubu Wysokogórskiego w Poznaniu 1968 – 70; od 1970 r. mieszka w Bydgoszczy. Taternictwa uczył się od Ryszarda W. Schramma, Jana Stryczyńskiego, Stanisława Zierhoffera i Wojciecha Wróża, później, po roku 1978 - od Macieja Kmiećkowiaka. Pierwszy raz liną związał się z Janem Stryczyńskim. Samotnie wszedł w Tatrach: do 1981 roku m.in. na: Łomnicę, Wysoką, Jaworowy a po roku 1993 na: Pośrednią Grań, Żabi Wyżni, Mięguszowiecki, Wołową Turnię, Żabią T. Mięguszowiecką, Zadni Gerlach, Rumanowy, Zachodni Szczyt Żelaznych Wrót i na kilkanaście innych szczytów. Od marca 1981 r. przez 12 lat nie wspinał się.
W Himalajach Zach. zdobył dziewiczy szczyt Samadhi z M. Dziatkowiakiem (Wielka Encyklopedia Gór i Alpinizmu, tom II). W Alpach Zachodnich wszedł m.in. na : Gran Paradiso – w Alpach Graickich, Mt Blanc – w Alpach Sabaudzkich. W Alpach Wschodnich wszedł m.in. na Grossglockner – w Wysokich Taurach.
Wystawiał swoje fotografie górskie m.in. w Bydgoszczy, w Warszawie, w Lubostroniu.