Lenka Kuhar-Daňhelova – poezja w przekładzie Franciszka Nastulczyka
* * *
Wszystko to co się nie wydarzyło
jest tak samo ważne
jak to co się wydarzyło
poruszamy się
między dwoma światami
bez świadomości granic
i nie mamy pojęcia
który z nich
jest bardziej rzeczywisty
Kamień zamilczy odpowiedź.
*
Powoli powoli zacieramy ślady.
Każdy ten krok wymaga
Wielkiej odwagi.
Z każdym z nich śmierć
Znów się powtarza.
*
Tak cichy świat mnie dławi.
Ptasi głos w nim
brzmi jak wystrzał.
Ludzkiej mowy dla niego nie ma.
Spotkanie
Najważniejsze było wydostać się
stamtąd, jak najdalej, do innego
teraz. Wszystko, czym do tej pory
byłaś, odrzucić, zapomnieć
o beznadziei, bólu i
strachu, zacząć, nareszcie
zacząć być sobą.
Lecz
jak rozpoznasz, że znów
nie rozpoczęłaś żyć życiem innego,
nie swoim? Gdzie masz
rozpocząć poszukiwanie? I jeśli
się znajdziesz, jakie to będzie
spotkanie, domyślasz się? Skąd masz
wiedzieć, co jest dla ciebie dobre,
kiedy dobra nie znasz?
Skarb na strychu
Na strychu u babci leżał
stary obraz, znalazłyśmy go
przypadkiem pomiędzy rupieciami i
włączyłyśmy go do eksponatów wystawianych
w naszym świeżo założonym
muzeum. Dla mnie był to najpiękniejszy
obraz, który do tej pory
widziałam. Czystymi, jasnymi pociągnięciami
wyprowadzona szosa, prowadząca
przez most Saligera. Wydawało mi się
niewiarygodne, że go
kiedyś malowałaś ty, byłaś
podobno tylko trochę starsza od nas w czasie,
kiedy go odkryłyśmy.
A więc byłaś artystką!
Było to jak napięta lina
pomiędzy nami.
Możesz po niej albo
przejść do tego drugiego,
albo możesz go na ten dystans
na zawsze
trzymać.
* * *
Pachnie na ziemi
gnijące liście, szumi
deszcz, w pustych
koronach drzew.
Niczego nie brakuje życiu,
dopóki
ma śmierć.
* * *
Ociężałe jesienne andante
tańczymy razem w tym mieście
ty ze wspomnieniem o bieli domu z oknami
ja w czarne gałęzie wpleciona
czerwono cegłami poprzerastani
po oknie niebo spływa osamotnione
z pewnością ziemi nas łączy.
* * *
Nikt nie nazwałby tego występkiem.
Jest prawdą, że za zaciągniętymi zasłonami
paliło się zawsze wyzywające światło
i z podwórka rozbrzmiewał śmiech,
podczas gdy w ciemności wokół domu
szczekała smutna cisza,
podczas gdy latarnie uliczne
rozbijały tę ciemność
i bezosobowo mruczały.
Nikt nie pomyślałby
o czymś niehonorowym.
Nikt nie rozmyślałby
o końcu.
Z języka czeskiego tłumaczył Franciszek Nastulczyk
Boleść i szczęście
Tak jak jest boleść, jest i szczęście.
A gdy masz jedno, drugie nie znika.
Autorka ujawnia bezwarunkową na pierwszy rzut oka akceptację i szeroką empatię wobec wszystkiego żywego, aż czytając chciałoby się zazdrościć jej koniom czy psom. Współczuje z miejscem. To jakieś drzewo, pole, droga, błoto i kurz. Trawa, albo inna roślina pospolita. To kamieniołom za opłotkami, wzgórze Celtów na horyzoncie (co w Czechach nie jest aż taką rzadkością), ale i samo mieszkanie, mieszkania, ich elementy, ściana, przez którą przedzierają się myszy, okna, progi i drzwi, wszystko konkretne, jakby wręcz z adresem, ponieważ niepowtarzalne, odniesione do indywidualnych dziejów duszy, a zarazem niedookreślone, bo ufundowane na dziewczęcej pamięci, skadrowane uczuciem, umieszczone w siatce rodzinnych napięć, fascynacji stworzeniem, podawane nam do oglądu, do wierzenia, nieco jak szopka prezentowana przez kolędników, precyzyjna, naturalistyczna w szczególe, zarazem uogólniona, że aż nie z tego świata. Nad tym wszystkim dominuje refleksja, niby potok, jaki znajdziemy w większości wiosek i miasteczek, zawsze w kontakcie z określonym brzegiem. Daňhelová przepływa myślą, emocją, wspomnieniem przez oswojone, nierzadko boleśnie, zakamarki. Nurt nie jest z reguły pośpieszny, musi odzwierciedlić ważny, w tym niepowtarzalnym przecież życiu, moment. Rzec można, poetka, przy całej swojej czułości, jest nieustępliwa, nieubłagana w ukazywaniu obrazów w oczywistym tylko dla niej wyborze i kolejności. Często, aby uchwycić jedynie aurę, intymne odczucie, intuicję. Wir emocji, jakiego nie spodziewałby się nikt inny. A nagromadzony tak materiał poetycki częstokroć nie zapala się buzującym płomieniem, ale tli ezoterycznością swoich sensów, niby wciąż dogasające, wciąż niesyte paliwa ognisko. To co niewiadome, wątpliwe, nie w pełni światła – także jest z jej świata, a czasem i to, co się nie stało, czego nie ma. Składa się na rzeczywistość. Życie nieprzeźroczyste. Często we wierszach występuje mgła, która koresponduje z nieostrością wspomnień, wynika z powszedniości nazbyt oswojonej i odmienności, jakiej oswoić nie sposób. Również z sekretnego żywota przyrody. Mgła znacząca sferę pytań ostatecznych, które trwają w niej w zawieszeniu. Obłok niewiedzy umożliwia poruszanie się w czasie, zmianę miejsca, współistnieje z eliptycznością mowy, lakonicznością, dyskrecją. Kryje także niebezpieczeństwa, nie wszystko trzeba, nie wszystko można bezkarnie zobaczyć, od kierunku spojrzenia może zależeć życie. Jak choćby w tym wierszu
jak się
ustawić – bokiem czy plecami.
Twarzą, ból nas rozerwie.
Pointy ukazują się czasami, ale też nie zawsze tam, gdzie by się ich oczekiwało. Autorka, komponując swój pogląd na świat, chce wiedzieć tyle, ile wie, widzieć, ile widzi, słyszeć, ile słyszy, nade wszystko zachować siebie, nie zniknąć sobie samej we mgle. I nie wykreować się w żaden sposób. Niekiedy tylko pyta. Jej powaga mówienia o sobie – mówienia mało, tego tylko, co niezbędne, najważniejsze, najważniejsze subiektywnie – narzucająca respekt, wobec kogoś, kto cierpiał, kto cierpi. Kochał nieszczęśliwie. Nie tylko ludzi – psa, drzewo, dotkniętą ziemię. Zapytać o więcej, znaczyłoby zadać ból, dalszy, jeszcze jeden. Aż człowiek czuje się zawstydzony i robi rachunek sumienia z własnego podglądactwa – i z własnego ekshibicjonizmu. To, co opisane, nie jest żadną miarą studium, jest odkryciem. Ukazane, dzięki swej enigmatyczności, wciąż przylega do autorki. Jakby nie urodzone ostatecznie. Nie dostajemy tego na własność – bez niej. Jakby wciąż zachowywała sobie prawo, aby nam to zabrać. Prawdziwa poezja pozostaje w ustach wypowiadającego, naznaczona nim, prawdziwa jego prawdą. Poezja, jak wszelka duchowość, umiera na obiektywność, żyje bowiem ze środka, z wnętrza. Poezja, jaka jest nam dostępna, może tylko być wcielona. Jest wcieleniem. Rozradza z każdym wierszem i reinkarnuje.
zapatrzeć się w złotą zieleń,
pojąć, że ból nie jest bólem,
szczęście szczęściem nie jest.
To zapatrzenie pozwala poukładać świat zewnętrzny w sobie, a ten świat jest raczej powszechnie ludzki niż czeski, nieraz zdaje się, że niesie się nim echo dalekowschodniego buddyzmu (jak na przykład w powyższym cytacie), chociaż u podłoża rzeczywistości przedstawionej czujemy oddech prowincji, jaką znamy z opowieści Hrabala, z jego Kerska, czy znad brzegów Sazavy Oty Pavla, z poezji Bohuslava Reynka, Zbyňka Hejdy lub Jana Skácela i jakby coś z metafor Otokara Březiny nazbieranych na jego podmiejskich spacerach.
Antoni Matuszkiewicz
Fraza, 12(111-112)2021
Elżbieta Wróblewska – obrazy i grafiki
Tęsknota za ideą jest wieczna
(z Elżbietą Wróblewską rozmawia Jacek Soliński)
J.S. – Noty biograficzne ograniczają się do wyliczenia wyjętych z kontekstu samych faktów i dat. Proszę, opowiedz o sobie tak, by pozostała tam jeszcze osoba z charakterem.
E.W. – Urodziłam się w Wilnie. W 1945 roku ewakuowano nas do Polski – tak wtedy mówiono w Wilnie. Zatrzymaliśmy się w Bydgoszczy, bo w Gdyni, która była naszym właściwym celem, jeszcze strzelano i pociąg nie jechał. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że zostaniemy w Bydgoszczy na „zawsze”.
Po ukończeniu Liceum Plastycznego zdałam na studia do Gdańska, na wydział malarski z grafiką jako specjalizacją. Pierwsze wystawy robiłam w czasie studiów. W Łodzi, po wystawie ukradziono mi większość obrazów i grafik. Organizatorzy zwrócili mi za nie pieniądze, dzięki czemu był to największy zbiorowy zakup moich prac, jaki mi się już nigdy nie zdarzył.
Ze studiów wyniosłam wiele doświadczeń, między innymi dowiedziałam się, jaka jest rola kobiet w sztuce. W mojej pracowni prof. Borysowskiego studiowała wspaniała osoba – Wanda Kadłubowska. Była po trzydziestce, dla nas wtedy była to prawie starość. Nie studiowała w młodości z powodu urodzenia i wychowywania syna. Kiedyś państwo Kadłubowscy podwieźli mnie samochodem do Wrzeszcza. W czasie ożywionej rozmowy pan prof. Kadłubowski (wykładał na naszej uczelni, był architektem) śmiejąc się powiedział o studentkach malarstwa: Artystek żadnych to z nich nie będzie, ale za to jakie to będą świetne żony!
Po dyplomie pracowałam w różnych miejscach jako plastyk, wykonywałam dziesiątki zleceń, brałam udział w wystawach zbiorowych. Od 1972 roku uczyłam w bydgoskim Liceum Plastycznym tzw. przedmiotów artystycznych i wiedzy o sztuce. W.O.S. był to przedmiot, którego nikt z plastyków nie chciał uczyć – wymagał bowiem mówienia nie tego, co ci serce dyktuje , ale przekazywania pewnej wiedzy, jak sama nazwa wskazuje. Dla mnie Liceum to była wspaniała przygoda intelektualna i artystyczna, dzięki zarówno moim kolegom i koleżankom, jak i niezapomnianym uczniom oraz uczennicom. Zrezygnowałam z tej pracy w roku 1988, żeby zająć się już tylko sobą.
Wydarzeniem w moim życiu artystycznym był plener w Osiekach w 1976 roku. Udział w nim zawdzięczam Janowi Szkaradkowi, który jako świetny malarz i człowiek wybitnie towarzyski miał więcej zaproszeń na plenery niż mógł wykorzystać. Instytucja pleneru w owych czasach była bezcenna – miesiąc spędzony wśród ciekawych artystów, materiały za darmo, zakupy obrazów zapewnione, żyć nie umierać. Takich mecenasów dziś już nie ma, a przynajmniej ja o takich nie słyszałam. Korzystający z tych dobrodziejstw, artyści spędzali cudownie czas, w dyskusjach wieczornych nie zostawiając suchej nitki na organizatorach i w ogóle na słusznie minionym ustroju PRL. To na plenerze w Osiekach poznałam ludzi, których znałam uprzednio tylko z książek lub ze słyszenia, jak np. Jonasz Stern, z którym wiodłam długie rozmowy i nigdy nie zapomnę jego opowieści o artystach przedwojennej awangardy krakowskiej. Poznałam także Ernę Rozenstein, Artura Sandauera (i ich syna Adama, który dziś, siwy, jest szalenie podobny do ojca, ale wtedy był płomiennym brunetem). Wydarzeniem pleneru, które zaważyło na moim życiu artystycznym, był wykład o Władysławie Strzemińskim Ryszarda Stanisławskiego, ówczesnego dyrektora Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Łodzi. Było to coś całkowicie różnego od tępej i nudnej nadętości historii sztuki w wydaniu akademickim.
Strzemiński na długie lata stał się moim mędrcem, który otworzył mi oczy i umysł.
Efektem tego pobytu była moja pierwsza po studiach, indywidualna wystawa grafiki w Bydgoszczy w 1977 roku, a pięć lat później druga – pokaz przedmiotów plastycznych. Było to wyciągnięcie daleko idących wniosków z teorii Strzemińskiego (unizm) i z idei wcześniejszych (Pevsner i Gabo - „kolor jest rzeczą nieplastyczną”, Manifest Realistyczny z 1921 roku).
W latach 70. zaczęto wydawać wiele tekstów przedwojennej awangardy polskiej, przenikały one do życia artystycznego, ożywienie było powszechne. Skończyło się to 13 grudnia 1981. W czasie mojego wernisażu w marcu 81. akurat toczyły się tzw. wydarzenia bydgoskie, kiedy Polska i Bydgoszcz po raz pierwszy znalazły się na czołówkach pism całego świata. Niestety, nie z powodu mojej wystawy. Prawdę mówiąc, nikt wtedy nie miał głowy do unizmu, ruchomych świetlnych obrazów ani w ogóle do sztuki, co w Polsce jest stanem prawie permanentnym.
Na początku lat 80. wysłałam na bydgoski konkurs Obraz Roku swój „unistyczny” obraz. Nie został pokazany na wystawie prac konkursowych. Koledzy organizatorzy wytłumaczyli to tak : „Obraz jest zupełnie inny i do niczego nie pasuje”. Na środowiskowy plener bydgoski (odbywały się co roku) byłam zaproszona jeden raz w ciągu 40 lat.. Tak się złożyło. Niewątpliwie zawiniłam brakiem zamiłowania do życia towarzyskiego. No i ten unizm. W latach 80. zdarzyło mi się być kilkakrotnie w różnych krajach Afryki (z mężem, który pracował jako pilot). Afryka została na zawsze moją miłością: jej odmienność, cudowny klimat, ludzie, zwierzęta i właściwie wszystko. Dzięki temu w mojej twórczości pojawiły się etiopskie amby, pejzaże z okolic Wielkiego Rowu Afrykańskiego, no i mnóstwo wielbłądów, które dla mnie przewyższają konie pod każdym względem.
Zimna obojętność naszych osobistości życia kulturalnego zamroziła w końcu moją wersję unizmu. Poumierali koledzy, którzy się tym interesowali. Uznałam w końcu, że pejzaż polski też jest niezły, choć daleko mu do wstrząsających widoków Afryki.
J.S. – Po tylu latach doświadczeń twórczych, co dziś znaczy dla Ciebie bycie artystą, artystką?
E.W. – Muszę powiedzieć, że Polacy jako naród nienawidzą sztuki i artystów. Szczególną nienawiścią pośród różnych dziedzin twórczości darzą malarstwo i malarzy. A już prawdziwym nieszczęściem w Polsce jest bycie kobietą-malarką.
Jeśli mam tu powiedzieć cokolwiek o mojej własnej twórczości to udawanie, że w Polsce jest obojętne czy się jest kobietą czy mężczyzną, malarką czy malarzem, byłoby zakłamaniem sprawy. Przykładów jest ogromna ilość, ale nie chce wygłaszać wykładu.
Największe komplementy jakie usłyszałam od kolegów na temat moich prac to: malujesz jak facet, to namalował facet! Nawet moi uczniowie w Liceum Plastycznym, gdzie uczyłam długie lata, między sobą mówili o mnie, chcąc wyrazić uznanie: – „Wróblewska to facet”.
Jedynym i ogólnie stosowanym wyjściem a raczej wejściem dla kobiety malarki w świat sztuki , jest znalezienie odpowiednio usytuowanego w owym świecie męża czy partnera, jak to się dziś mówi.
Ja niestety wszystkich malarzy kocham jak braci, a do kazirodztwa nie jestem zdolna.
J.S. – Jaki wpływ miały na Ciebie teorie programowe sztuki I połowy XX wieku, który z tych nurtów Twoim zdaniem zasługuje na szczególną uwagę?
E.W. – Na uwagę zasługują wszystkie, jako że są rzadkością na naszej artystycznej pustyni.
Promil promila Polaków interesuje się sztuką, a promil promila promila ma dość pieniędzy, żeby kupować sztukę – dlatego to wszystko tak wygląda – brak pieniędzy na rozwój.
Oczywiście w pytaniu dajesz mi uprzejmie okazję, żebym ponownie powiedziała o unizmie Strzemińskiego. Poświęciłam ładnych parę lat na uprawianie unizmu we własnej interpretacji – jako obrazy przeźroczyste. Nie znalazło to żadnego przełożenia na jakiekolwiek zainteresowania nie mówiąc już o pieniądzach. Nieliczni koledzy wyrazili zachwyt w formie okrzyku: to malował facet!
TO się we mnie, nawet trudno powiedzieć, wypaliło – TO zamarzło. A mój unizm spoczywa pod grubą warstwą śniegu obojętności. Dzisiejsze czasy to dla niego epoka lodowcowa.
J.S. – Twoją twórczość można postrzegać jako kilka stylistycznie odrębnych okresów. Czy jest to wynikiem niezależnych poszukiwań, czy może należy to widzieć jako logiczny ciąg przyczynowo-skutkowy?
E.W. – Uważam, że twórczością rządzą podobne reguły, co życiem samym. Trudno się w tym wszystkim dopatrzyć akurat logiki.
Niemały wpływ na mój unizm miał fakt, że przeźroczyste płyty (plexi) były w owych latach nie do kupienia. Był to towar reglamentowany. Każdy z moich obrazów przeźroczystych jest wykonany na materiale kradzionym przez przyjaciół. Szczegółów nie podaję z przyczyn oczywistych.
J.S. – Jak oceniasz znaczenie kontrolowanego przypadku w twórczości? Jako poszukiwanie zmiany, zwrócenie się ku nieprzewidywalnemu?
E.W. – Jak się trochę poczyta o astrofizyce, to wydaje się, że przypadków w ogóle nie ma. Jest tylko nasza niewiedza, ograniczoność.
Bo cóż to za przypadek, że akurat ten malarz, w ściśle określonych okolicznościach, zanurza ten a nie inny pędzel w farbie tej a nie innej i wykonuje ruch ręką w określony sposób. Ślad tego ruchu jakim cudem może być przypadkiem w rozumieniu potocznym? To, że coś jest dla nas nieprzewidywalne, nie znaczy, że nie jest rezultatem określonego procesu, którego być może jeszcze nie znamy, ale chcemy poznać, chcemy się dowiedzieć. Nasza ciekawość z pewnością nie jest przypadkowa.
J.S. – Co jest dla Ciebie ważniejsze w sztuce – podejście pragmatyczno-intelektualne czy emocjonalne i wrażeniowe? Czy słuszniej jest nie oddzielać tych sfer?
E.W. – Słuszniej jest nie oddzielać, jak wskazuje na to nasza budowa: wszystko znajduje się w jednym kawałku – w człowieku.
Różne postawy czasem biorą górę, to się zdarza. Jeśli człowiek długo żyje, jak na przykład ja, to bywał już w życiu i pragmatykiem, i intelektualistą, i ulegał wrażeniom, i oczywiście emocjom.
J.S. – W XX wieku teoretycy sztuki stali się artystami – koncepcje zastąpiły działanie. Czy w pewnym momencie teoria sztuki nie stała się dla Ciebie bliższa od samej sztuki?
E.W. – W żadnym wypadku. To tylko kwestia predyspozycji osobistych. Pisarzo-filozofo- malarzy jest mnóstwo (Kandinsky, Mondrian, Czapski, Strzemiński itd.). Właściwie dla mnie godne czytania są wyłącznie teorie sformułowane przez malarzy.
Sama teoria sztuki dla mnie jest sucha i nudna. Czasem bywa, że artysta przestaje tworzyć, a jedynie wypowiada się tekstami, jak Marcel Duchamp.
Ale to nie jest takie złe, obrazów i tak jest bardzo dużo, podobnie jak artystów.
J.S. – Nawiązując do powtarzanego często przez Ciebie cytatu z M. Bułhakowa „rękopisy nie płoną”, czy sądzisz, że są w sztuce takie idee, które będą trwały wiecznie?
E.W. – To zależy, co rozumiemy przez wieczność – np. dla ludzi wiecznością jest pewnie miliard lat. Jeśli rozleci się ten wszechświat, w którym my istniejemy, to pewnie znów pojawi się inny, a w nim rękopisy, a może i M. Bułhakow. Sądzę, że tęsknota za ideą jest wieczna – inaczej smutny byłby ten świat.
Elżbieta Wróblewska
Urodzona w Wilnie. Od 1945 r. zamieszkała w Bydgoszczy. Absolwentka bydgoskiego Liceum Plastycznego. Ukończyła PWSSP w Gdańsku, wydział malarstwa ze specjalizacją grafiki W latach 1972–1988 uczyła w bydgoskim Liceum Plastycznym tzw. przedmiotów artystycznych i wiedzy o sztuce. Zainteresowania sztuką i jej teorią znalazły odzwierciedlenie w wielu wykładach i uprawianej krytyce plastycznej. Swoje teksty publikowała w prasie kulturalnej. Brała udział w wystawach zbiorowych. Autorka kilkunastu wystaw indywidualnych. Wydała dwie książki wspomnieniowe o artystach.
Lenka Kuhar-Daňhelova
Urodzona w 1973 w Krnově (Republika Czeska). Poetka, tłumaczka z języka polskiego, słoweńskiego, włoskiego i francuskiego. Po studiach pracowała na farmie ekologicznej i w stadninie koni w górach Jeseníky (1993–1996), od roku 1996 do 1998 pracowała jako dziennikarka w lokalnym Tygodniku Patriot – redaktorka (do końca 1996), zastępca naczelnego redaktora (do 1997), naczelna redaktorka (do 1998). Współpracowała z Radiem Wolna Europa (1998–2001). Pracowała w sektorze NGO w zakresie ekologicznym, była kierowniczką działu stowarzyszenia Arnika w kraju Morawsko-śląskim, współpracowała ze stowarzyszeniami i wolontariuszami z Europy Środkowej (2001–2005). Po przeprowadzeniu do Berouna, koło Pragi (2005) pracowała jako tłumaczka z języka polskiego, francuskiego i włoskiego na język czeski. W latach 2005–2010 prowadziła czeską wersję czasopisma literacko-kulturalnego POBOCZA, gdzie tłumaczyła polskich autorów na język czeski. Współfundatorka stowarzyszenia Stranou (Obok), które organizuje spotkania muzyczno-literackie w Berounie i okolicy. Od roku 2008 razem ze swoim mężem, słoweńskim tłumaczem Peterem Kuharem, organizuje w Berounie, Pradze i na zamku Krakovec międzynarodowy festiwal poetycki Stranou – evropští básníci naživo. Członek czeskiej Asocjacji Pisarzy i Stowarzyszenia Tłumaczy. Wiersze publikowane w wielu czeskich czasopismach, wyborach poezji i antologiach, słoweńskich, słowackich, włoskich, francuskich, węgierskich, serbskich i polskich antologiach poezji (Od slówa ke slovu, Ile jest tam wyobraźni, Portret kobiecy w odwróconej perspektywie. 12 poetek z Czech, Słowenii i Ukrainy) i czasopismach (Pobocza, Topos, Fraza). Autorka powieści i pięciu tomów wierszy. Tłumaczyła na język czeski m.in. ks. Franciszka Kameckiego, Ryszarda Krynickiego, Wiesława Myśliwskiego, Franciszka Nastulczyka i Wojciecha Tochmana.