Ernest Dyczek – proza
Teatr
Kiedy przechodziliśmy koło bufetu z napojami chłodzącymi, dostrzegłem Victora. Obciągał chyba którąś tam z kolei butelkę piwa. Zauważył nas, ale udawał, że nie widzi. Przeszliśmy mimo. W chwili gdy znaleźliśmy się w pobliżu tylnej, ślepej ściany teatru, na dachu budynku zapłonął złocisty neon.
— Rozpoczyna się przedstawienie.
— Wie pani, zupełnie nie mam ochoty na ten teatr. Mam tylko jedno, jedyne pragnienie: uwolnić się od zaraz, uwolnić się od tego miasta, od …
— Czy mam to rozumieć jako rezygnację ze spektaklu? Szkoda, bo to zabawna sztuka. Pierwowzór pochodzi chyba z tej zamierzchłej przeszłości, którą pan przywołał tym opowiadaniem przy strzelnicy. To bardzo stara sztuka – w nowym co prawda opracowaniu.
— Dobrze, chodźmy. Dziś już i tak nie uzyskam wolności. Po wejściu do teatru powiedziałem do Pięknej:
— Tak mi się coś wydaje, że będziemy jedynymi widzami.
— Najprawdopodobniej. Mieszkańcy Autosji znają tę sztukę.
— Więc dlaczego zespół teatralny nie zmieni repertuaru?
— Pan ciągle zapomina…
— Tak, tak, tak, ciągle zapominam, że w Autosji jest wciąż tylko teraz. Niby to ułatwiliście sobie wszystko. Tylko pytanie: po co? I komu to potrzebne? Ale dajmy temu spokój.
Odebrałem w kasie zarezerwowany bilet. Zapłaciłem zgodnie z autosjańską taryfą cztery piędziesiąt. Piękna miała kartę wolnego wstępu. Bileterka oderwała kupon. Weszliśmy na widownię. Sala widowiskowa nie była wielka. Kilka rzędów na parterze. Loże na balkonie. Mieliśmy miejsca w loży, zapewne też zarezerwowanej dla turystów. Lóż jest siedem, a na parterze trzynaście rzędów foteli o białych obiciach, zaś boazerie wokół ścian są ze sczerniałego drewna, co daje dość niesamowity kontrast. Olbrzymi, wielonożny złocisty pająk u sufitu równomiernie rozprowadza mleczne światło. Pluszowa czarna kurtyna z dużym srebrnym emblematem przypomina pokrowiec katafalku. Gong. Wolne przygaszenie światła. Drugi gong. Podniesienie kurtyny.
Bezludna scena. Na środku cokół, w oddali zarys autosjańskiego ratusza. Pomyślałem, że chyba coś nie tak z tym Omletem, z tym Pieraszeksem. Nazbyt autosjańską jest owa sceneria. Coś się Pięknej chyba pomyliło. Po chwili na scenę wszedł aktor, ubrany w surdut, z czarnymi jedwabnymi zarękawkami na łokciach. To chyba ów Omlet – księgowy magistratu. Stanął obok cokołu, spojrzał w górę, a wówczas z cokołu począł wydobywać się gęsty, biały dym, który po chwili nabrał kształtów ludzkiej sylwetki. Słowa, które docierały gdzieś z oddali, nie wypowiadane przez stojącego przed cokołem aktora, wcale nie były mi obce. To mówił duch czasu. Został przez kogoś podstępnie i ohydnie zamordowany. Wskazywał mordercę. Domagał się od Omleta – księgowego magistratu, zemsty. Ostatnie słowa ducha, to: „Żegnam cię; pamiętaj o mnie”. Ludzkie kształty dymnej sylwetki zaczęły się zacierać. „O, biedny duchu zamordowanego czasu, stanie ci się zadość. Zapamiętam sobie, że można nosić na ustach służbowy uśmiech i być łotrem – w Ajsotua przynajmniej” – powiedział Omlet, a wtedy biały dym rozwiał się zupełnie, zaś na cokole stała teraz olbrzymia klepsydra z czarnym piaskiem. Następne sceny tego dramatu też nie były mi zupełnie obce. Mógłbym nawet podać tytuł arcydzieła, które posłużyło autosjańskiemu dramatopisarzowi za materiał do „uwspółcześnienia”. Nie chcę jednakże wplątywać owego genialnego dzieła w tę autosjańską aferę. Pieraszeks – przebrzydli krętacze.
Potem były jakieś otrucia, zabójstwa, pojedynki… wszystko to niesamowicie zagmatwali. Raz po raz pojawiają się na scenie jakieś niezrozumiałe dla mnie symbole-obrazy: scena łamania piór; scena przewożenia taczkami urzędowych akt; długa, trwająca co najmniej dziesięć minut scena liczenia pieniędzy. Jeszcze kilkakrotnie odzywał się głos ducha zamordowanego czasu, który bezustannie podjudzał księgowego Omleta do nowych zbrodni.
W scenie finalnej występuje cały jeszcze zachowany przy życiu zespół postaci. Duch zamordowanego czasu dymi czarnymi kłębami z kałamarza; Omlet macza gęsie pióro we własnych rozprutych żyłach, zapisuje coś w olbrzymiej księdze, mrucząc donośnie: „słowa, słowa, słowa”; jakaś wariatka goli brzytwą kaktusy, a potem podrzyna sobie nią gardło; sprzątaczka, jakby porażona prądem, miota się w konwulsjach po scenie z elektroluksem i zawzięcie próbuje odkurzyć Omleta. I ostatni obraz: na scenę wkracza grupa kucharzy z olbrzymią patelnią. Bezceremonialnie wrzucają na nią Omleta, który śmiesznie podrygując i podskakując, zostaje wyniesiony za kulisy. W tym momencie kurtyna opada. Słychać jeszcze donośne, wzmocnione głośnikami słowa Omleta: „SKWIERCZEĆ ALBO NIE SKWIERCZEĆ, OTO WIELKIE PYTANIE”. Po wygłoszeniu owej sentencji zapadła przeraźliwa i przepastna c i s z a.
Autosja, fragment powieści, 1983
* * *
(…) Jeśli Autosja miałaby być pastiszem, to w jednym: jest to obraz „stwarzania przez człowieka Miasta-Monstrum”, naśladujący obraz stwarzania świata przez Boga. Czy jest to pastisz form literackich, czy obraz wcielania, gdy „Słowo z Papieru staje się rzeczywistością”? W zastanym świecie zostaje stworzona Autosja, atrapa z atrap świadomości. To tu człowiek stwarza się sam, stwarza – to coś innego niż absurd! – świat już stworzony! To tu, świat skonstruowany przez intelekt (który np. nie uwzględnia czasu, brak zegarów) schematyczny, zatomizowany, zmechanizowany, uporządkowany wedle „żelaznej zasady wynikania, jaki wyłoniła Logika” (i co z tego, skoro wiemy, że (to co logiczne, może być zbrodnicze!) – ulega wcieleniu w rzeczywistość. Autosja to „miasto-państwo” wzniesione nie tyle na „wzór i podobieństwo” człowieka, ile tożsame z człowiekiem, z jego stanami umysłowymi, z jego opętaniem, pragnieniem „zmieniania świata” w oparciu o obłęd ulogiczniony. (…) Autosja to samoregulujący się twór kalectwa umysłowego Teoretyków, które w literze i w rzeczywistości były od początku Autosjańskie. Dyczek dokonuje wglądu w fundamenty (świadomość z obszaru kultury śródziemnomorskiej) zasad, na których jest zbudowana wspólnota ludzka. Nie wystarcza spostrzeżenie E. Fromma, że grozi nam „normalność będąca przejawem zwyrodnień społecznych” (gdzie są ich źródła?), że na globie żyją miliony nienormalnie normalnych ludzi (Autosjanie!), dostosowanych do świata kosztem ciężkich schorzeń duchowych. To, co staje się z ludźmi, gdy rzeczywistość (włącznie ze sferą biologiczną) zastąpią przekazami słownymi o rzeczywistości, to właśnie jest ukazane w Autosji. (…)
Marianna Bocian
Stanisław Wasilewski – fotografia
Stanisław Wasilewski jest fotografikiem działającym z umiarem i wyczuciem. Obca jest mu natarczywa i wszędobylska postawa domagająca się akceptacji i rozgłosu. Realizując wystawy czy uczestnicząc w rozmaitych działaniach, stawał się przede wszystkim rzecznikiem istotnych treści, które pragnął przedstawić. Prezentował swoje zdjęcia tylko wówczas, kiedy uznawał to za ważne.
W 1974 roku wspólnie z A. Maźcem zrealizował ekspozycję plenerze pn. Galeria podwórko. Czarno-białe fotogramy rozwieszone na jednym z bydgoskich podwórek określiły już wówczas w znaczącym stopniu charakter poszukiwań fotografika. Można by nawet przyjąć założenia tej ekspozycji jako programowe – zapowiadające kolejne okresy twórczych penetracji. Podmiejskość, prowincja, lokalność, obrzeża, slumsy, elementy pejzażu jako relikty minionego czasu – wszystko to stanowiło osnowę tematu zdjęć. W drugiej połowie lat 70. Wasilewski uczestniczył w działaniach Grupy Lucimskiej. Doświadczenia z tej współpracy skupiły uwagę fotografika na świecie natury. Obserwacja cyklu wegetacji w przyrodzie związana z kulturowym rytmem lokalnej społeczności (obrzędowość świąt ludowych stała się pobudzającym impulsem w nowych dokonaniach. Doświadczenia lucimskie zaowocowały cyklami zdjęć: zbóż, ziemi (w zmieniających się aurach pór roku) czy wiejskiej chaty (przedstawionej w wielu powiększonych fragmentach drewnianych słojów).
Zrealizowane w latach 90. czarno-białe zestawy zdjęć stanowią poetyckie reportaże o powszednim życiu osiedla mieszkaniowego. Wiodący motyw rozmokłych dróg i błotnych kolein zdaje się nawiązywać do wcześniejszych realizacji. Jest kontynuacją i podsumowaniem przywodzącym na myśl oddalenie, wyalienowanie i anonimowość. Powściągliwość tych prac działa kojąco. Równocześnie mobilizuje do poszukiwania oryginalności w zwyczajnym obrazie świata.
Jacek Soliński
Stanisław Wasilewski
Ur. w 1948 r. Zajmuje się fotografią użytkową, kreacyjną oraz artystyczną. Zawodowo wykonywał fotografię do celów wydawniczych, reklamowych i przemysłowych. Prowadził pracownię sitodruku. Współpracował z wieloma pismami regionalnymi i krajowymi. Jest autorem wielu wystaw indywidualnych i uczestnikiem kilkudziesięciu wystaw krajowych i międzynarodowych. Twórca, współtwórca i uczestnik wielu grup i działań artystycznych m.in.: Galeria Podwórko (1974), Akcja Podróż (1976), Akcja Lucim (1978). Należy do ZPAF. W 1981 r. otrzymał Nagrodę II Stopnia Ministra Kultury i Sztuki. Zdobył kilka medali w międzynarodowych konkursach fotograficznych: złoty, trzy srebrne i brązowy. W ostatnich latach stosuje nowe cyfrowe techniki projektowania, obróbki i tworzenia obrazu fotograficznego.
Ernest Dyczek
Urodzony w 1935 r. w Bielsku na Śląsku Cieszyńskim, poeta, prozaik, tłumacz literatur niemieckojęzycznych, redaktor, wydawca. Od 1954 r. mieszka we Wrocławiu. Studiował zaocznie bibliotekoznawstwo i filologię polską na Uniwersytecie Wrocławskim. Jest autorem trzech to-mów poezji (1965, 1972, 1977), dwóch tomów opowiadań (1969, 1975) oraz trzech powieści (Autosja – 1983, Manuskrypt Dia-bła – 1990, Biała Dama – 1991) oraz przekładów, m.in. Kalkwerk i Beton Thomasa Bernharda (wspólnie z Markiem F. Nowakiem) i Rozmowy z Kafką Gustava Janoucha (wspólnie z Januszem Borysiakiem), a także autorem dwujęzycznej, polsko-saksońskiej antologii poetyckiej Zielona granica („Die grüne Grenze”). Jest członkiem Stowarzyszenia Pisarzy Polskich. Obecnie prowadzi własną firmę usług wydawniczych.