29.01.2024

autorska.pl

ŻYCIE W UKRYCIU – odsłona 151, ks. Jan Sochoń, Jan Kaja

ks. Jan Sochoń – proza

Dwie poduszki

– Gdzie jesteś, czy nie zapomniałaś o mnie?

Jak oszalała wyskoczyłam z sieni, słysząc znajomy głos.

– To ty, Józefie! – krzyknęłam, zapominając na moment o Bożym świecie.

– Tak, to ja, no bo kto?

Wyglądał w jesiennej poświacie jak skazaniec, nienormalnie chudy, blady, o zapadłych policzkach, w zniszczonym ubraniu. Gdyby nie charakterystyczny grymas na twarzy, nie uwierzyłabym, że to mój mąż. Ten, z którym w lodowatej wodzie rzeki za Wólką wymieniałam pocałunki i tuliłam się w nasłonecznionej trawie, z którym grałam w zgadywanki, marząc o lepszym świecie, gdzie nie trzeba się tłumaczyć z najbardziej szalonych pragnień. Od razu też zauważyłam, że Józef zachował aktorską dykcję i – mimo widocznego zmęczenia – swobodę ruchu, dawny taneczny krok. Tylko nieco się postarzał, zgarbił, a jego cera wyglądała na osmaloną.

– Oj, jaki to cud, że przetrwałeś w tych potwornych czasach. Wejdź do środka, zaraz przywołam dzieci i Teofilę. Pewnie jesteś głodny – mówiłam na jednym oddechu, próbując spojrzeć Józefowi w oczy.

Ale on nie reagował na moją obecność. Rozglądał się z niepokojem, zaciskając w palcach rączki plecaka, w którym trzymał pamiątki po zamordowanych polskich żołnierzach, jak też garść wojennych drobiazgów. Stał wyprostowany, jakby szykował się do porannego apelu. Milczał. Chciałam, żeby mnie bezzwłocznie pocałował, przytulił, ale on stał niczym marmurowy posąg. Wreszcie półgłosem zapytał:

– Czy jesteście bezpieczni, czy Sowieci dają wam żyć? Wiem, że rabują, gwałcą, niszczą co popadnie.

– Na szczęście, żyjemy!

– A dzieci, pewnie już na tyle podrosły, że mogę ich nie rozpoznać?

– Ależ skąd, Józefie, zaraz je zobaczysz – odrzekłam ze spokojem. – Chodzą pogłoski – mimochodem ściszyłam głos – o przerażającym zachowaniu żołnierzy sowieckich, którzy mieli nadziewać na bagnety dziewczynki idące do Pierwszej Komunii. Trudno w to uwierzyć.

Weszliśmy do zaciemnionej kuchni. Józef dalej nie mógł się uspokoić, wszystko, co widział wydawało mu się obce, żadnego sprzętu, który przypominałby o dobrej przeszłości. Mimo to usiadł na taborecie i przygarnął mnie do siebie, gładził moje miękkie włosy, nadszarpane przez czas, jakby chciał przywołać dawne wspólne lata, słowa pozbawione goryczy, ciepłe niczym letni deszcz. Miał łzy w oczach, poprzez które w nagłym błysku zobaczył samego siebie, swoje przeszłe złości, ułudy. Chciał wyspowiadać się z tych słabości, właśnie teraz, w tej chwili, dziękując Bogu za to, że odzyskał żonę, że powrócił do swojej ziemi. I z pewnym wysiłkiem powiedział:

– Mój Boże. Mój Boże, dobrze żeś mnie nie opuścił.

Z piętra  zbiegali już Zenek z Irenką, nieufnie patrząc na Józefa.

– To wasz tata – prawie że porywczo stwierdziłam – powrócił z wojny, teraz pozostanie z nami. Przywitajcie się – poprosiłam z naciskiem.

Dzieci tkwiły w miejscu, zbite z tropu. Józef sam przysunął się do nich, machinalnie przycisnął ich głowy do piersi. Trwali w tej pozie dobre kilkadziesiąt sekund. Zenek pierwszy wyrwał się z ojcowskiego objęcia i odsunął w kąt kuchni. Irenka apatycznie patrzyła na mnie. Wreszcie podeszła i wtuliła się w mój domowy fartuch.

– Co to wojna robi z nami? Nawet dzieci straciły rodzinny instynkt – oznajmiła Teofila, widząc co się dzieje. – Jestem, jestem, witam cię, Józefie – śpiewnie powiedziała. – No, no, zmieniłeś się, zmężniałeś, spoważniałeś.

– Czasami, tuż przed natarciem, żartowaliśmy z byle czego, chcąc dodać sobie animuszu, umniejszyć strach.

– Domyślam się, Józefie, wojna wymusza na ludziach niepojęte decyzje. Na szczęście już po wszystkim, to znaczy, już po twojej wojnie, nasza tutaj wciąż trwa, wciąż nie pozwala spokojnie spać.

– Nie, Teofilo, to zawsze była i jest nasza wspólna sprawa. Wszyscy chcemy żyć w wolnej ojczyźnie. Po to przelewaliśmy i nadal przelewamy naszą krew, większość moich kolegów zginęła. Ja, Boskim zrządzeniem, powróciłem, by walczyć nadal aż do zwycięstwa nad bolszewikami. Gdyby nie… – zawahał się – miłość do was, pewnie zostałbym na Zachodzie. Chociaż, kto wie?

– Józefie kochany, teraz słyszę, że wkrótce nastąpi trzecia wojna – między Zachodem a Sowietami.

– Nie wierz tym bajdom, znam jednych i drugich. Żadnej wojny nie będzie. Zobaczysz, oni się ułożą, nie biorąc wcale pod uwagę naszych roszczeń ani wolnościowych pragnień. Ich moralne zobowiązania wobec Polski to zwykła blaga. Czy to, co się stało w Jałcie w lutym tego roku, niczego ci nie mówi?

– Jakiż ty realista, kierujący się zdrowym rozsądkiem – Teofila zadziwiła się, że używa tak rzadko spotykanych określeń, lecz wiedziała o czym mówi.

Józef zbyt wiele przeżył, doświadczył na samym sobie potworności nie tylko wojny, ale i gier dyplomatycznych, mających na celu wyłącznie oszukanie i wystawienie do wiatru politycznych przeciwników. Nie miał żadnych złudzeń co do ideologii sowieckiej, ale nie ufał też alianckiej propagandzie, przekonany jedynie do Andersa i jego pomysłu na ratowanie Polski.

– Ale dosyć tych dywagacji. Musisz odpocząć, przespać się, nabrać sił. Łóżko Franciszki jest szerokie – z cokolwiek szelmowskim uśmiechem zaznaczyła Teofila, przypominając sobie, że Franciszka od czasu wyjazdu męża zawsze kładła na posłaniu dwie poduszki, jedną dla siebie, drugą… domyślała się dla kogo.

– Nim pójdę się położyć, chcę wam powiedzieć, że musiałem zostawić Eugenię w Kazachstanie. Nie chciała płynąć w transporcie do Iranu. Jej dzieci gdzieś przepadły i pozostała tam, by ich poszukiwać. Nie wiem, co się z nimi stało. Czy może dotarły do was jakieś wiadomości?

– Niczego pewnego nie wiemy. Słyszałyśmy, że Eugenia umarła z wycieńczenia w śniegach Rosji, a jej dzieci? Nie doszły do nas żadne wieści.

Józef nie mógł zasnąć. Przemyśliwał swoją decyzję o powrocie; biała, czysta pościel wzmagała w nim, nie wiadomo dlaczego, poczucie żalu. Wydawało mu się, że łóżko jest zbyt wygodne, że lepiej się miał w żołnierskim barłogu. Bolały go stawy, w piersiach odczuwał parzący chrzęst, w głowie szemrało, jakby ktoś wpompowywał w nią krople rozpalonego gazu. Minęło kilka godzin, a nadal nie zmrużył oczu. W końcu wstał, podszedł do okna, uchylił watowaną zasłonę. Ulica przypominała ciemny korytarz. Czuł się niepewnie, pusty w środku, choć ból dobiegający dosłownie ze wszystkich tkanek zdawał się mówić: –„Żyjesz, podnieś się z odrętwienia. Masz wiele do zrobienia, wiele do uratowania” – westchnął ociężale.

Nawet nie drgnął, kiedy zobaczył przejeżdżający dołem sowiecki pododdział. „Ach tak, są, grasują – pomyślał – zabierają co się da, niszczą nasz dorobek, naszą kulturę. Chcą, byśmy zostali parobkami w ich bezbożnym królestwie. Nie mogę na to przystać. Muszę iść do partyzantów. Mam do spełnienia misję od generała Andersa. O ile znam Franciszkę i Teofilę, one mnie z nimi skontaktują”.

I nie wiedzieć czemu, żwawo zdjął grube kalesony – wojenny, aliancki dar, na krawędzi łóżka ułożył szarą koszulę z obciętymi rękawami i podszedł przed odsłonięte okno, pozbawiony tej prowizorycznej bielizny. Delikatnie wiódł dłonią po swoim ciele, omijając spieczone grudki krwi i sine zadrapania. Uśmiechnął się, kiedy dotknął podbrzusza uspokojonego przez cierpienie. „Miłość, miłość, tak długo na nią czekałem, ale widzę, żem mizerota, nienadający się do niczego” – nieśpiesznie skonstatował.

Nie zauważył, że Franciszka już od dłuższej chwili przygląda mu się z uwagą, ubrana – o dziwo – w kolorową sukienkę w kwiatki, tę, którą onegdaj otrzymała w prezencie na gwiazdkę. Kiedy poczuł na szyi jej ciepły oddech, obrócił się, nie wykonując żadnego następnego ruchu. Z obawy, by niczym mnie nie urazić, nie rozerwać duchowego przymierza, które przez tyle lat misternie układał w myślach. Zdawało mu się, że nigdy mnie nie opuszczał, że nadal jesteśmy sobie bliscy, potrzebni, zdani na żar przenikający ich ciała. Czy tak jednak było? „Czy czas nie ogołocił naszej miłości z tęsknoty i siły?” – trwożliwie się zastanawiał.

– Dlaczego nie zasypiasz? Przecież potrzebujesz snu. Połóż się przy mnie, spróbujmy wypocząć.

Bez zwłoki zdjęłam wielobarwną krynolinę, odchyliłam kołdrę, przysunęłam jedną poduszkę do drugiej, chwyciłam Józefa za ręce i rozkołysałam swoje i jego ciało, jakbyśmy tańczyli w obłokach wiosennego kurzu, idąc do miasta po wyprawkę dla dziecka sąsiadów, zaproszeni na chrzciny. Teraz wszystko się zmieniło, to co dawne nie miało już znaczenia, poza wiernością i walką. Byliśmy wszak pewni, że tylko w wolnym kraju szczęście nas nie opuści, będzie znakiem błogosławieństwa z góry.

Nagość Józefa wcale nie zawstydzała. Leżąc przy nim, nieśpiesznie gładziłam włosy na jego piersi, taktownie obrysowywałam kontury jego rąk i nóg, uważając, by nie natknąć się na zaczerwienioną ranę albo jeszcze nie dosyć zagojoną bliznę. Odczuwałam żar rosnącego pożądania, lecz umiałam je ukoić wewnętrzną stanowczością, przekonując samą siebie, że są teraz sprawy ważniejsze niż czułość, ważniejsze nawet niż życie.

Mimo to końcami palców próbowałam ożywić ciało Józefa. On przysunął się do mnie, przywarł do rozognionych ust, jak do ożywczego źródła, starając się oddychać wraz z rytmem mojego oddechu. Zasnęliśmy nad ranem, przeczuwając, że Teofila pozwoli, byśmy odpoczywali aż do całkowitego spokoju.

Po południu zabraliśmy się do sprzątania dworu. Józef dopytywał się, co się stało z ich studnią, kto ją zakopał i skąd tyle wojskowego sprzętu na podwórzu.

– To po Niemcach. Będzie czas, to ci o tym wszystkim opowiem.

– Aż dziw – głośno zastanawiał się Józef – że nikt z Sowietów ani służalców nowej władzy nie zainteresował się tymi militarnymi resztkami.

– Przypuszczam – odparłam – że obecność świeckiej siostry zakonnej tępiła ich ideologiczną czujność, choć wszystkim było wiadomo, że podczas wojny oddział niemiecki zajmował cały dwór i przyległe doń zabudowania, że Teofila nie ukrywała swojej sympatii do burżuazyjnej kultury i wolnościowego podziemia, a ja – plotkowano za moimi plecami – miałabym się zadurzyć w jakimś oficerze Wehrmachtu. Na szczęście sprawa nie zyskała oficjalnego rozgłosu, gdyż nawet najgorliwsi ubecy nie potrafili znaleźć dowodów naszej politycznej winy.

– Naprawdę zakochałaś się w jakiejś germańskiej gnidzie?

– Nie roztrząsajmy tej sprawy, Józefie. Było jak było. Muszę z tym wszystkim sama sobie poradzić. Nie chcę obciążać ciebie swoimi zgryzotami.

– Ależ, jesteśmy małżeństwem. Mam prawo wiedzieć, co się stało, twoje problemy są i moimi problemami. Czyżbyś coś przede mną ukrywała?

– Niczego nie ukrywam, choć wiedz, że nie jest mi łatwo, zwłaszcza teraz, kiedy wróciłeś z tułaczki. W głębi serca podjęłam już decyzję. Ale chyba się trochę domyślasz, co mam na myśli. Proszę, zakończmy tę rozmowę. Kocham cię, niech to starczy za całą moją odpowiedź.

Józef nie mógł się uspokoić. Ziarno zwątpienia weszło mu głęboko pod skórę, odczuł ukłucie zazdrości. „Jakże to – zgłębiał – Franciszka miałaby mnie porzucić, choćby tylko w swoim sercu? – Nie, nie – to bzdurne”.

Nie miał pojęcia, co właściwie ma zrobić. Obrazić się na mnie, zamknąć w sobie albo uciec jak najdalej? „A skąd mam wiedzieć – poczuł ucisk w skroniach – że nie zjawią się szubrawcy popierający tę nową władzę i skończę w ubeckich karcerach?”.

Serce mu podpowiadało, że nie musi się niczego obawiać.

 

Bukiet pąsowych róż

Nie było wyboru. Józef musiał zaryzykować i obejrzeć się za jakąś pracą. Znał się na rolnictwie, grał na harmonijce ustnej, nieźle śpiewał, otrzymał od Boga – jak sam podkreślał – talent aktorski. Nie wiedział, czy zdoła się wywinąć spod łap bezpieki, której aktywiści nieustannie tropili najmniejsze nawet ślady sprzeciwu wobec sowieckich okupantów. A ci rozeznali, że bez ich pomocy nie da się w Polsce zainstalować tak zwanej władzy ludowej, dlatego brali pod swoją kuratelę wszystkich, którzy chcieli robić karierę w nowym systemie. Byli to ludzie na ogół pozbawieni kośćca moralnego (choć zdarzały się wyjątki od tej zasady), niemający żadnego doświadczenia politycznego, często zamieszani w kryminalne afery i rozboje. Całkowicie posłuszni i ulegli.

Już po kilku dniach pobytu pojął, że z tej matni nie ma rozsądnego wyjścia. Gdyby wstąpił do Stronnictwa Ludowego kierowanego przez Mikołajczyka, który uwierzył w obietnice złożone w Jałcie, mógłby ocaleć. Musiał przecież znaleźć sposób, by nie dać się zakopać w przydrożnym rowie. Lecz szybko tę myśl odrzucił, jako podszept diabła. Byłaby to zdrada wszystkich jego ideałów i sympatii do polityki oraz osoby generała Andersa.

– No tak – stwierdziłam – rozmyślasz i rozmyślasz, nie wiem tylko o czym.

– Mam kłopot nie tylko ze snem, ale z samym sobą. Jak byś się czuła na moim miejscu?

– Nie wiem, mój aniele.

– Chcę wierzyć, że ten Niemiec nie odebrał ci resztek honoru.

– Co ty, Józefie, tak nie uchodzi. Nic złego nie zrobiłam – przygarnęłam go z rozrzewnieniem do siebie.

– Posłuchaj mnie, Franciszko, żeby was chronić, muszę żyć i zarabiać. Nie mogę iść do partyzantki, bo to nic nie da. Z Sowietami już nie wygramy. Iluż moich kolegów na froncie straciło życie bezowocnie. Bo to Stalin ostatecznie zatryumfował, a nasi sojusznicy oddali nas temu złoczyńcy.

– Na moją głowę – przerwałam mu – każdy zbożny czyn człowieka idzie z nim w wieczność. Dobro nigdy nie umiera.

– Wierzę, Franciszko, wierzę, że masz słuszność. Ale nie dziw się, że tak pytam o tego Niemca. Chcę mieć pewność, że mnie i tylko mnie kochasz. 

Kolejne dni nie zdołały przywrócić nadwyrężonego ostatnimi wydarzeniami spokoju. Józef coraz rzadziej grał na harmonijce i z poczuciem poniesionej klęski rozpoczął starania o zatrudnienie w zakładzie włókienniczym przy ulicy Nadrzecznej, który jako jedyny nie został zniszczony podczas wojny, choć jeszcze – z braku pieniędzy i energii elektrycznej – nie ruszyła w nim produkcja.

Niemcy, wycofując się pod naporem Armii Czerwonej, ogołocili fabrykę prawie ze wszystkich maszyn i urządzeń, trzeba je było dopiero sprowadzać, a te, które zostawiono – remontować. Ale nie od razu został brakarzem – specem od określania jakości wytwarzanego, już w początkach tysiąc dziewięćset czterdziestego drugiego roku, sukna.

Kierownictwo fabryki oraz władze partyjne traktowały go nieufnie, jako wroga socjalistycznego ustroju. Mimo to nie został aresztowany. Mógł swobodnie poruszać się po okolicy, zająć pracą na roli, przemyśliwał utworzenie szkółki teatralnej dla młodzieży. Niewiele z tych zamierzeń zostało uskutecznionych, niemniej jednak dawały mu one poczucie widomego spełnienia.

Bywały dni, kiedy nie potrafił utrzymać nerwów na wodzy, klął, palił papierosa za papierosem, miał o byle co pretensje do wszystkich wokoło. Nie oszczędzał najbliższym fanaberii i złośliwości.

– Zauważ – przekonywała Teofila sąsiada Trochimczuka– Józef sporo przeszedł, zniszczył sobie zdrowie, utracił nadzieję na lepszą dolę, na wolną Polskę, a i z Franciszką nie za bardzo potrafi się zrozumieć. Widzę, że pomału tracą do siebie zaufanie. Chciałabym im pomóc, lecz pozostaję właściwie bezradna.

– Sam widzę – odrzekł – jak Józef coraz częściej wyjeżdża w pole bez celu, wałęsa się po łąkach, wiesz, tych tuż przy kolei. Chce jak najdłużej być poza domem.

– To dosyć niebezpieczne. Grasują pospolite bandy i my nie zawsze umiemy odróżnić tych, co rabują, od naszych „leśnych chłopaków” – nieco cichszym głosem oświadczyła Teofila. – Oni nigdy nie złożą broni, choć gołym okiem widać, że ich dni są policzone. Wolą śmierć niż hańbiące układy z komuną.

– Nie rozumiem tylko – zagrzmiał ze słyszalnym zacięciem w głosie rozmówca Teofili – po co, do jasnej cholery, oni zabijają tych partyjniaków! Czy to coś zmieni? My i tak niewiele mamy do powiedzenia, czy to nasi, czy ci nowi od ruskich. Za mali jesteśmy.

– Może? – W każdym razie niech sąsiad ma na oku Józefa. Żeby się nam całkowicie nie zatracił.

– Przypilnuję tak tę waszą szczapę, że nawet nie piśnie z gniewu, będzie potulny jak baranek.

– Panie… lepiej się z góry nie przeceniać.

Przez następne dni bez przerwy padał deszcz. Ziemia na podwórzu stała się podmokła, trzeba było położyć długie deski, by suchą nogą dojść do ulicy. Dzieci przesiadywały przy oknie i głośno liczyły: raz, dwa, trzy, cztery, pięć… by mierzyć czas od błysku do grzmotu.

Józef wyjechał do dyrektora Zjednoczenia Fabryk Włókienniczych na rozmowę o ewentualnym zatrudnieniu. Obawiał się, by nie wykorzystano tej okazji do szantażowania go, gdyż był łakomym kąskiem dla partii i milicji. Wiedziano, że dałby się pokroić za niezależną od Rosji Polskę.

Tymczasem w Wojewódzkim Urzędzie Bezpieczeństwa Publicznego w Białymstoku właśnie postanowiono, że nie będzie mu darowana – jak to z głośnym śmiechem nazwano – miłość do Andersa.

– Zamknąć tego gieroja w lochu, niech zdycha – zawyrokował Faustyn Grzybowski (oficer sowiecki; absolwent kursu NKWD w Kujbyszewie; pozostał w Polsce; zmarł 9 kwietnia 1999 roku w Białymstoku., od 15 sierpnia 1944 roku kierownik tej zbrodniczej agendy).

Niemal w tym samym czasie z Teofilą gotowałyśmy w kuchni przetwory. Niewiele mówiłyśmy, zasłuchane w miarowe tykanie ściennego zegara. O szyby uderzały lśniące krople z nieba, para z garnków ustawionych na kuchennej płycie wirowała nad naszymi głowami. Co chwila wycierałyśmy ręką nieznacznie zaróżowione twarze, zawstydzone, że wyglądają niezbyt kobieco.

Nieoczekiwanie usłyszałyśmy donośne pukanie do drzwi. „To nie Józef – pomyślałam – dopiero co wyjechał. Kto to może być?”.

Wszedł wysoki, przystojny mężczyzna, w garniturze jak spod igły. Trzymał w ręku bukiet pąsowych róż, przetykanych cienkimi prążkami zieleni. Były pokryte warstwą mokrego pobrzasku. Widocznie musiał przez dłuższą chwilę stać przed domem, nim odważył się przekroczyć próg sieni.

– Nie byłem w stanie wytrzymać bez ciebie – usłyszałam znajomy głos Daniela – więc wróciłem. Zabieram cię wraz z dziećmi. Nie wahaj się, odtąd będę w twoich ramionach. A dopóki ty pozostaniesz w moich ramionach – nie umrzesz.

– Niczego nie tłumacz, Teofilo, rozumiem, co słyszę – zaskoczona do granic wyszeptałam najciszej jak mogłam, spuszczając oczy.

– Danielu, czyś oszalał, mogą cię zabić. Jak się do nas dostałeś?

– Nie pytaj, to nie jest ważne, ważne, byście w okamgnieniu ze mną wyjechali. Tutaj nie będziesz szczęśliwa.

– Weź mnie, Danielu, za rękę, przyciśnij do serca. Poszłabym za tobą na krańce świata, kocham cię, tylko… ta ziemia, Józef i Teofila, dzieci, to całe moje życie. A nas, pamiętaj, wiąże jedenaste przykazanie.

Ocknęłam się z uczuciem błogości. Czułam, że jest we mnie więcej siły niż zwykle, jakby przetoczono mi krew. Z pieca dobiegał ciepły dech ognia. Teofila przelewała do słoików sok malinowy. Deszcz za oknami wyraźnie słabł.

– Zaraz wróci tata – usłyszałam ćwierkliwy głos Irenki, podskakującej z nogi na nogę.

– Ach tak, to dobrze, a gdzie Daniel?

– Wyszedł przed chwilą – odezwała się z głębi kuchni Teofila. – Nie myśl już o nim.

– Jak to? – uniosłam ramiona ku górze. – Muszę o nim myśleć, bo wiem, że Bóg nad ludzkim życiem nigdy nie stawia kropki, tylko przecinek…

Ks. Jan Sochoń, Jedenaste przykazanie, (fragment), Teologia Polityczna, 2023

 * * *

„Zmagam się z powieścią. Praca wymaga specyficznego rodzaju skupienia, także natury językowej. Odtwarzam nie tylko konkretne wydarzenia, ale przede wszystkim emocje, które łączą porozrzucane kawałki rozbitej figurki, czyli rodzinnej historii. I właśnie to jest najtrudniejsze. Ale ze stronicy na stronicę jestem coraz bliższy celu. Pisanie powieści — napomknął Márai — to już nie zaloty, lecz Akt” — pisze ks. prof. Jan Sochoń w książce „Mowa wewnętrzna. Sceny z życia duchowego”.

Debiutancka powieść księdza Jana Sochonia Jedenaste przykazanie należy do zestawu tekstów arcypolskich. Opowiada mianowicie o ludzkiej miłości, która pod wpływem wypadków dziejowych ujawnia swoją niezwykłą zdolność przetrwania w najtrudniejszych sytuacjach życiowych. Sprawia, że historia naznaczona radykalnym złem, upostaciowionym przez wojnę, ideologię faszystowską i komunistyczną, wywiedziona z woli samego człowieka, zdolnego do czynów najstraszliwszych, ale i do wyjątkowego heroizmu, staje się historią, w którą wkroczył Bóg z ideą zbawienia i miłosierdzia. 

 W tej opowieści patrzymy na ową historię oczami Franciszki, młodej i pięknej kobiety, z dnia na dzień coraz intensywniej doświadczanej przez tajemniczą logikę codzienności, gdzie uczucia, pamięć, wierność Ewangelii decydują o jej wartości. Tłem, w którego głębi rozgrywają się narracyjne wydarzenia, tworzą czasy tuż przed II wojną światową, i zaraz po niej. Gehenna Józefa, męża Franciszki i jej siostry Eugenii, miłość Franciszki do Daniela Richtera rozbłysła podczas niemieckiej okupacji Wasilkowa, tęsknota za nieskażoną przez zło i grzech egzystencją, poświęcenie w imię drugiego człowieka i Ojczyzny, wreszcie siła wiary w troskliwe wejrzenie Opatrzności – wszystko to tka kobierzec uniwersalnych sensów, domagających się czytelniczej interpretacji.

 A przy tym stylistyczna prostota, choć semantycznie zagęszczona, sprawna konstrukcja całości, poetycka wrażliwość na szczegóły opisywanej rzeczywistości stawiają pisarstwo księdza Jana Sochonia wśród autorów godnych szerokiego zainteresowania, którzy w narastającym obecnie chaosie aksjologicznym zachowują stałą ufność w katarktyczną moc literatury. 

(Od redakcji Teologii Politycznej)

Powieść Jana Sochonia to intrygująca mozaika ludzkich losów na tle polskich tragedii XX wieku – klęski września 1939 roku, okupacji niemieckiej i sowieckiej, gehenny zesłańców na nieludzkiej ziemi. Autor w sugestywnych obrazach przedstawia wojenną tułaczkę swoich bohaterów, cywilów oraz żołnierzy armii Andersa, który ich „wywiódł z domu niewoli”. Marzenie o wolnej Polsce przenika się tu z marzeniem o szczęśliwym życiu rodzinnym, o miłości spełnionej, nawet jeśli jest to miłość niemożliwa. Spisując rodzinną historię, Jan Sochoń kreśli jednocześnie zamaszysty fresk, w którym prywatne nieustannie spotyka się ze zbiorowym, a żywioł czystej liryki harmonijnie współgra z epickim oddechem. To, co uderza w tej prozie od pierwszych zdań, to czułość, którą pisarz obdarza swoich bohaterów i wyrozumiałość, z jaką patrzy na ich wybory. Wie bowiem, że życie zawsze jest potężniejsze niż nasze, najlepiej nawet uzasadnione, rachuby.

Jarosław Jakubowski 

Jest w prozie księdza Jana Sochonia wielkie marzenie o niewinności i czystości relacji międzyludzkich, mimo dziejących się wojny, zsyłek i komunizmu. Franciszka, kobieta i matka, kochająca i kochana, opowiada nam o swoim życiu, ale także o wielkiej, skrywanej przez lata tajemnicy.

Wojciech Chmielewski

Jan Kaja – obrazy

Człowiek na ostrzu pędzla

O malarstwie Jana Kaji

(fragmenty)

(…) Kaja nie jest buntownikiem, destruktorem tradycyjnych kanonów estetycznych; w jego twórczej naturze nie odnajdziemy ponowoczesnych wezwań do tego, żeby obwieścić, iż tzw. sztuka obecności, czyli odnosząca się do realnej rzeczywistości umiera, a sztuka odrodzenia (l’art de différer) rozwija się.

Malarstwo zanurzone w tradycji, jego zdaniem, wcale nie kona, lecz przetwarza się w ożywcze konfiguracje estetyczne, nadal stanowiąc ważny punkt odniesienia, bo przecież obecność wciąż pozostaje obecna. Ostatecznie to ona stanowi punkt wyjścia doświadczenia malarskiego, w konsekwencji którego artysta jest w stanie namalować obraz. Impulsy twórcze nie pojawiają się tylko w wyniku kreacyjnego nacisku wyobraźni czy sile tworzywa malarskiego (choć mają one pewne znaczenie), ale głównie dzięki zmysłowemu kontaktowi z dookolnym światem, także tym wewnętrznym. Człowiek jest psychofizyczną jednością. Stykając się z powierzchnią rzeczywistości potrafi wznosić się ponad nią, chociaż jego duchowe ekspresje nie mogą ujawniać się bez pośrednictwa tego, co dosiężne za pomocą zmysłów. Dlatego malarstwo nie istnieje bez więzi z faktycznością, z cielesnością.

 (…) Naturalnie, ważna pozostaje emocjonalna rzeczywistość, jaka wyłania się poniekąd spod obrazu, tyle tylko że musi być ona zawsze pod intelektualną kontrolą, nie może definitywnie wpływać na końcowy efekt pracy malarskiej. Liczy się wszak świadomość formy, bez której nie sposób wyrazić czy zasugerować tego, co „w duszy tkwi”. Forma jest papierkiem lakmusowym sztuki malarskiej, narzędziem okiełznywania tego, co się widzi. W każdym przypadku zazębia się z wewnętrznym doznaniem. Świat widzialny i świat ducha stanowią konieczne części jednego i tego samego Bytu, do którego artysta dąży, którego znaków widzialnych poszukuje.

Nic więc dziwnego, że Kaja wpisuje samego siebie w poczet artystów zafascynowanych człowiekiem, tworzących sztukę homocentryczną. A w człowieku najbardziej widowiskowe i dramatyczne jest ciało, poprzez które uobecniają się wszelkie egzystencjalne drgania ducha, niezgłębiona ludzka esencja. Kaja wypełnia nim niemal całą przestrzeń swoich płócien. W cyklu Większa część dnia (z lat 1997-2000) przedstawia nagich mężczyzn i nagie kobiety, zawsze jednakowoż oddzielnie, chcąc zapewne podkreślić ich biologiczną oraz psychiczną indywidualność, jak również i to, że człowieka będącego obrazem Boga w widzialnej rzeczywistości jesteśmy w stanie zidentyfikować tylko w postaci męskiej i kobiecej.

Ale ta nagość wydaje się być nie tyle nagością erotyczną, którą sycą się oczy i bezlitośnie wykorzystują reklamy, ile raczej nagością-zadaniem, prowadzącym albo do coraz pełniejszego poznawania samego siebie oraz innych osób, albo do utraty naturalnej godności i szlachetności. Ciało w rozpoznaniu Kaji nie stanowi zasłony; jest przezroczyste w tym znaczeniu, że niczego z egzystencjalnych doświadczeń nie przekłamuje, nie skrywa  ani nie niszczy, zwłaszcza swej bezradności i bezsilności. Zaprasza natomiast do współmyślenia, współodczuwania z tym „doświadczeniem”, jakie sugeruje dany

obraz. A każdy z nich ujawnia określoną sytuację życiową samotnego mężczyzny bądź samotnej kobiety, na tle wyraźnie zamkniętej przestrzeni, niekiedy utkanej z surowego drewna, z której niebywale trudno się wyzwolić. Artysta sugeruje jednak, że w ludzki los wpisany jest trud bycia wolnym, nieograniczonym materialnością, ułomnością przygodności. Stąd bohaterowie jego obrazów, podretuszowani światłocieniem, jaskrawą (najczęściej czerwono-ugrową, żółtą, zieloną) kolorystyką, znajdują się w stałym ruchu. Należy on do ich wewnętrznej struktury. Wciąż podejmują wysiłek, by wyjść poza krąg fizycznych ograniczeń, odnaleźć drogę prowadzącą ku „Drugiemu”, ku „Innemu”; pokonać również napór tego, co zaciemnia pracę pamięci i uczuć. W jaki sposób?

Środki malarskie, jakie zastosował Kaja ogniskują się na procedurze rozdrabniania faktury płótna, na wyciszaniu przedstawieniowości, zgodnie niewątpliwie z platońskim przekonaniem, że tylko duchowa część człowieka ma szansę osiągnięcia prawdy i życia w wolności; że dbanie o harmonię i symetrię pomiędzy działaniami duszy i ciała, uprawianie ascezy i otwarcie się na piękno, mogą prowadzić do wyrwania się ze stanu trwałego zniewolenia. Sentencja (akryl na płótnie z 2000 roku) to przykład tego rodzaju malarskiego stylu. Postać nagiej kobiety, siedzącej w charakterystycznej pozie, z rękami obejmującymi kolana, zdaje się wtapiać w pofałdowane żółtawo-zielone tło, jakby gęstnieć w duchu. Na pierwszy plan wysuwa się tutaj symboliczna sugestia o ważności psychicznego zamyślenia i wewnętrznej uwagi, rzadka aura skupienia, troski.

Wytypowana figur-racja prowadzi do zasadniczego wniosku, że Kaja nie próbuje eksponować za wszelką cenę emocjonalnej warstwy obrazów, lecz zachęca, żeby odbiorca odkrywał zawarty w nich metafizyczny dyskurs. Dlatego komponuje całe cykle przedstawień, opatrzone tytułami, a nawet staranie przemyślanymi cytatami z Pisma Świętego albo z dzieł filozofów. Naprowadza na  tropy, wskazujące w jego malarstwie miejsca, gdzie myśl przybiera tę jedyną i konieczną formę artystyczną, dzięki której mamy do czynienia z malarskim obrazem świata, w którym ludzkie ciało nie jest traktowane, jako ciało-pojęcie, ciało-powszechnik, ciało-jako-takie. Kaja nie przynależy do filozoficznej tradycji zachodniego nominalizmu; niemniej jednak akcentuje wartość konkretu, poprzez który wyraża się niezwykłe bogactwo ludzkiej kondycji, często zagubionej w mirażach współczesności, nigdy wszak nietracącej osobowej godności, otwartej – właśnie dlatego – na transcendencję. Zauważa zwykłe, codzienne sytuacje, wiążące się chociażby ze sprzątaniem domu, zabawami z dziećmi czy innymi wydarzeniami dnia.

Niemniej jednak czyni coś, co tworzy z tych obrazów ponad-realistyczne przedstawienia. Stosuje mianowicie taki sposób ujęcia, w którym wewnętrzny ruch postaci, ich domniemane przeżycia, zostają zaklęte w specyficznych pozach-klatach filmowych. Finalnym efektem wskazanego zabiegu jest widoczne „zaczarowanie” płócien aurą niedopowiedzenia, by tak nazwać, semantycznego oczekiwania oraz charakterystycznej teatralności. Wówczas odbiorca może (zgodnie z osobistą wrażliwością i doświadczeniem) dookreślać pewne obszary sugerowanej tajemnicy, nawiązywać z obrazami Kaji interpretacyjne porozumienie. Jest to bodaj konieczne w przypadku dzieł artysty, które włączam do zestawu tzw. miejsc teologicznych.

(…) malarstwo może stanowić „miejsce teologiczne”, uobecniające – jak w ikonie – to, co święte, lecz również ujawniające postawę samego artysty, zmagającego się z treściami natury religijnej. Wiele obrazów Kaji ma właśnie teologiczny wydźwięk, podąża wręcz ewangelicznymi śladami Chrystusa.

(…) Jego realizm pozostaje realizmem uwznioślonym, realizmem poetyckiego niedopowiedzenia. Nie chce on bowiem zatrzymywać się tylko na powierzchni kolorów, linii, kształtów. Pragnie wyjawiać własne doświadczenie więzi z Bogiem, by – już artystycznie przetworzone – mogło pobudzać i ożywiać kontemplatywne postawy u innych ludzi, aktywizować ich duchowe praktyki. Jest przekonany, że malarstwo tylko wtedy wywołuje religijnie uniesienia, kiedy ma u swych źródeł określone przeżycie powiązane z wiarą, a oddziałuje tym powszechniej i intensywniej, im jest doskonalsze artystycznie.

 

(…) Naturalnie, Kaja rozumie, że warunkami koniecznymi i wystarczającymi, by określony przedmiot stanowił dzieło sztuki są wartości estetyczne; niemniej jednak akcentuje jeszcze wyższy wymiar dzieła, ten mianowicie, który odsyła twórcę i odbiorcę w sfery wartości zasadniczych, zwłaszcza moralnych oraz religijnych. Z tej racji jego malarstwo – mimo łatwej do rozpoznania tematyki – nie przedstawia jednoznacznych treści, odsłania natomiast różne warianty ludzkiej rzeczywistości, jej złożoną prawdę. Odsłania jednakowoż tylko temu, kto już sam poszukuje. (…)

z: ks. Jan Sochoń Człowiek i twórczość, s.341-356, Lublin 2016

Jan Kaja
Wieczny koncert II
1989
Jan Kaja
Przeczuwanie
1991
Jan Kaja
Lekki podmuch
1993
Jan Kaja
Tak
2008
Jan Kaja
Oczekiwany
2008
Jan Kaja
Zielony promień
2000
Jan Kaja
Koncert
2000
Jan Kaja
Dzwonnik
2000
Jan Kaja
Poruszenie
2000
Jan Kaja
Przeistoczenie
1991
Jan Kaja
Procesja
2016
Jan Kaja
Mały świat
2011
Jan Kaja
Jesienne popołudnie
2012
Jan Kaja
Walka z cieniem
2012

Jan Sochoń

Urodzony w 1953 r. w Wasilkowie, na Podlasiu.Profesor zwyczajny, filozof kultury, poeta, krytyk literacki i eseista; biograf i wydawca pism bł. ks. Jerzego Popiełuszki. Przez wiele lat kierował Katedrą Filozofii Kultury i Religii w Instytucie Filozofii na Wydziale Filozofii Chrześcijańskiej UKSW, uczył też w Wyższym Metropolitalnym Seminarium Duchownym w Warszawie. Współpracuje z redakcjami różnych czasopism i z Polskim Radiem. Jego utwory przetłumaczono na język angielski, francuski, niemiecki, włoski, rosyjski, czeski, serbski, chorwacki, ukraiński; zostały nadto zamieszczone w kilku zagranicznych antologiach. Fascynuje się sztuką romańską, muzyką barokową, jazzem i historią wina jako darem nadprzyrodzonym. Otrzymał między innymi nagrody: Feniks (2003, 2016, 2023), Ogólnopolską Nagrodę Literacką im. Franciszka Karpińskiego (2004), medal Fundacji im. Ks. Janusza St. Pasierba (2016), wyróżnienie Kapituły Nagrody Literackiej im. ks. Jana Twardowskiego za tom Brewiarz celnika (2020), nominowany do nagrody Nike, nagrody Józefa Mackiewicza oraz finalista nagrody Orfeusza. Opublikował wiele książek filozoficznych, prac edytorskich oraz tekstów literackich, m.in.: Poszukiwanie literatury (Warszawa 2012); Religia w projekcie postmodernistycznym (Lublin 2012); Jak żyć chrześcijaństwem? (Warszawa 2014); Człowiek i twórczość. Szkice z filozofii kultury (Lublin 2016); Mowa wewnętrzna. Sceny z życia duchowego (Warszawa 2017); Męczeństwo i miłość. W kręgu kultury przykościelnej (Warszawa 2019); Bezcielesny sens. Szkice z filozofii kultury (Lublin 2021); tomy wierszy Wizerunek (Gdańsk 2013), Obrót koła (Pelplin 2014), Sandały i pierścień (Sopot 2015), Półmrok (Paryż 2016), Strzałka czasu (Rzeszów 2017), Klęcznik ze słów. Modlitewnik poetycki (Warszawa 2017); Modlitwa do ciszy (Bydgoszcz 2019); Brewiarz celnika (Sopot 2019), Krzew winny (Bydgoszcz 2020), Nie pocieszaj się, tylko płacz (Warszawa 2022). Państwowy Instytut Wydawniczy opublikował Księgę Jubileuszową Miłość ratująca myślenie (Warszawa 2023) z okazji siedemdziesięciolecia życia i trzydziestolecia pracy akademickiej Jubilata na Wydziale Filozofii Chrześcijańskiej UKSW. Mieszka w Warszawie. Strona internetowa: jansochon.pl

,

Jan Kaja

Urodzony w 1957 r. w Bydgoszczy, malarz, fotograf, wydawca. Od 1979 r. wspólnie z Jackiem Solińskim prowadzi Galerię Autorską. Na początku lat 80. XX w. realizował projekty konceptualne (plakaty – odezwy. Jest autorem kilkudziesięciu wystaw indywidualnych. Uczestniczył w wielu wystawach zbiorowych. Dokumentacja działalności Galerii Autorskiej i dokonania jej twórców eksponowane były w różnych ośrodkach w kraju: Bydgoszcz, Gdańsk, Sopot, Toruń, Warszawa, Łódź, Kraków, Lublin, zagranicą: Paryż, Rzym, Pradze, Tokio i Edynburgu. Autor cykli malarskich m.in.: „Postacie ezoteryczne”, „Bramy”, „Droga Krzyżowa”, „Droga do Betlejem”. Jego obrazy oparte na relacji między twarzą i dłońmi stanowią swoisty jednoosobowy teatr. Malarz traktuje twórczość jako powrót do stanu spontaniczności, by dzięki niej odkrywać człowieka w całej jego prostocie wyrazu i jednocześnie duchowej głębi. Otrzymał m.in.: Nagroda na Biennale Sztuki Sakralnej w Katowicach (1993), Medal za Twórczy Wkład w Kulturę Chrześcijańską (2002). Medal Prezydenta Miasta za szczególne zasługi dla Bydgoszczy (2004 i 2014), Bydgoską Nagrodę Strzały Łuczniczki za wydanie Książki Roku (2005, 2007, 2009 i 2011) Nagrodę Ryszarda Milczewskiego-Bruno „Gaśnica terenowa” (2007) odznakę honorową „Zasłużony dla Kultury Polskiej” (2015), Nagrodę Artystyczną Prezydenta Miasta Bydgoszczy (2018), MEDAL 100 – LECIA ODZYSKANIA NIEPODLEGŁOSCI (2018) oraz Brązowy Medal „Zasłużony Kulturze Gloria Artis” (2019).